29 marca 1990 r. na lotnisku w Hawanie wylądował pierwszy samolot ze 139 ukraińskimi dziećmi, które zostały poszkodowane w wyniku awarii w elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Na płycie lotniska witał je osobiście Fidel Castro. Tak rozpoczął się zakrojony na szeroką skalę kubański program humanitarny „Dzieci Czarnobyla”, z którego w ciągu 30 lat istnienia skorzystało 24 tys. dzieci. Oto wspomnienia wówczas 12-letniej Oleny Mochnyk z Prypeci, która jako pierwsza stanęła na kubańskiej ziemi.
Materiał powstał we współpracy z Muzeum Narodowym „Czarnobyl” w Kijowie.
26 kwietnia 1986 r.
W 1986 r. Olena miała 8 lat. Jej starsza siostra – 9,5 roku, a brat – 14.
– W czasie awarii w Czarnobylu wraz z rodzicami, siostrą i bratem mieszkałam w Prypeci. Nasz ojciec, Wołodymyr Mochnyk, był mistrzem szkolenia przemysłowego w miejscowej szkole zawodowej. Wcześniej długo pracował w przedsiębiorstwie Jutem i budował wszystkie cztery energobloki elektrowni jądrowej. Moja mama, Antonina, opowiadała, że kiedy w elektrowni doszło do wypadku, ojciec mówił: „Zapytacie mnie, zasłużonego montera, czy tam może coś wybuchnąć? A ja odpowiem, tam nie ma co eksplodować” – mówiła Olena Mochnyk w rozmowie z pracownikami naukowymi Muzeum Narodowego „Czarnobyl” w Kijowie. Dodała, że jej mama pracowała jako główna księgowa w sanatorium znajdującym się niedaleko jednostki medyczno-sanitarnej nr 126 w Prypeci.
– Ranek, 26 kwietnia, to była sobota. Dzień zaczął się jak zwykle i po śniadaniu poszliśmy do szkoły. Tam wszystko szło zgodnie z planem, ale podczas przerw nie wolno nam było wychodzić na zewnątrz. Po drugiej czy trzeciej lekcji dostaliśmy pigułki jodowe, bo w elektrowni doszło do wypadku. Poszliśmy do umywalek, aby popić je wodą. Tam większość z nas, w tym ja, wyrzuciła te tabletki, bo dzieci nie lubią przyjmować lekarstw – wspominała była mieszkanka Prypeci.
Feralnego dnia dzieci zwolniono wcześniej do domu. Nakazano im, aby wróciły jak najszybciej do mieszkań – szły chodnikiem i nigdzie się nie zatrzymywały. – Ale ja wiedziałam, że rodzice na mnie jeszcze nie czekają, więc razem z dwiema koleżankami poszłam, aby zobaczyć się co się stało w elektrowni jądrowej. Doszłyśmy do początku lasu, który jest teraz znany jako Zrudziały Las, kiedy zauważyli nas rodzice jednej z moich koleżanek. Zatrzymali nas i kazali natychmiast wracać do domu. Powiedzieli to tak surowym głosem, że zrozumiałyśmy, że lepiej jak najszybciej posłuchać instrukcji dorosłych. Później, podczas likwidacji katastrofy czarnobylskiej, ten radioaktywny las został wycięty i zakopany pod warstwą ziemi – mówiła.
Olena wróciła do domu. Jej mama akurat kończyła sprzątać mieszkanie. – Sprzątała na mokro, wymyła okna i zostawiła je szeroko otwarte, aby pomieszczenia szybciej wyschły. Mieszkaliśmy w centralnej części miasta w pobliżu pałacu kultury na ósmym piętrze dziewięciopiętrowego budynku, który zwany był „Białym Domem”. Część okien naszego mieszkania wychodziła na elektrownię jądrową – zaznaczyła.
Jak dodała, wieczorem nad elektrownią można było zauważyć jasną łunę. – Nie ogień, a jasne światło, jakby potężny reflektor z elektrowni świecił w niebo. Tego wieczoru rodzice ponownie dali mi, mojej siostrze i bratu tabletki jodowane. Tym razem je popiłam – stwierdziła.
– Rodzice bardzo się martwili. A wcześniej przyszedł do nas brat mojej mamy, który pracował na czwartym energobloku. Wrócił ze zmiany w nocy przed wybuchem. Opowiadał im coś o wydarzeniach w elektrowni. Wujek był bardzo podekscytowany, źle się czuł, a rodzice starali się go jakoś uspokoić. Później dowiedziałam się, że przyjaźnił się z Walerym Chodemczukiem, który zastąpił go na stanowisku pracy i już wiedział, że nie udało się go odszukać pod ruinami bloku. Gdyby to była zmiana mojego wujka, to by jego nie znaleźli – mówiła Mochnyk.
Ewakuacja
– Niedzielny poranek rozpoczął się mniej więcej zwyczajnie, ale potem przez radio słychać było zapowiedź ewakuacji. Rodzice czekali na nią. Głośnik w kuchni był włączony cały czas. Ja też słyszałam to ogłoszenie – mówiła Olena Mochnyk w rozmowie z pracownikami naukowymi Muzeum Narodowego „Czarnobyl”.
Przygotowania do ewakuacji przebiegły dość spokojnie. Rodzina Oleny nie zabrała ze sobą wiele rzeczy. – Wzięliśmy ze sobą jakieś dokumenty, kanapki, aparat fotograficzny i piłkę, abyśmy my, dzieci, mogły się czymś zająć – wspominała.
W pewnym momencie do mieszkania przyszli milicjanci i kazali całej rodzinie wyjść przed dom. Tam dość długo czekali na autobus. – Potem tych autobusów było bardzo dużo. Przy każdej i wszystkie odjeżdżały jednocześnie w długim sznurze. Pamiętam, jak zatrzymaliśmy się w jakieś wiosce. Tam ewakuowano brata i siostrę naszej mamy i ich rodziny. Dorośli prowadzili bardzo ożywioną dyskusję z moimi rodzicami o tym, gdzie jechać dalej. W końcu zdecydowano, że moi rodzice razem z moim starszym bratem pojadą do Niemirowa, gdzie mieszkał brat ojca. Nie pojechaliśmy tam wszyscy, bo do Niemirowa nie było zbyt daleko. Mama musiała wrócić do pracy, a brata czekały egzaminy. My razem z siostrą dołączyliśmy do naszej ciotki, która miała jechać z dwójką swoich dzieci do naszej babci na wieś w obwodzie charkowskim – opowiadała.
– Rodzice zaczęli dowiadywać się, jak najlepiej dostać się do Kijowa. Okazało się, że autobus, którym nas wywożono z Prypeci, jedzie do Kijowa. Dojechaliśmy do stacji metra „Nywky”. Tam brat mojej mamy powiedział, że musi jechać do krewnych żony, którzy mieszkają w miejscowości Talne, ale zamiast tego wrócił do elektrowni. Reszta moich krewnych pojechała do Charkowa i Niemirowa – zaznaczyła.
Szpital w Charkowie
– W Charkowie mieszkała jeszcze jedna nasza krewna, która pracowała jako kierowniczka apteki, a jej mąż pracował w obronie cywilnej. Przed dotarciem do wsi pojechaliśmy do niej. Wpuściła nas tylko na próg mieszkania i zaproponowała, abyśmy pojechali do instytutu radiologii. Wtedy nas to obraziło, ale teraz rozumiem, że jej postępowanie pozwoliło nam otrzymać na czas niezbędną opiekę medyczną – opowiadała Olena Mochnyk.
W instytucie rodzinę z Prypeci powitano z zaskoczeniem. Nie od razu chciano ich przyjąć. Bardzo długo wszyscy czekali na przyniesienie dozymetru i pojawienie się lekarzy. – Kiedy w końcu przynieśli dozymetr i rozpoczęli pomiary, to nie wystarczyło skali do określenia naszego poziomu skażenia radiacyjnego. Gdy tylko zbliżali urządzenie do nas, strzałka od razu kierowała się w stronę przeciwną od zera i dozymetr zaczynał nieprzyjemnie skrzeczeć. Po pomiarach wszyscy medycy zniknęli, a gdy po pewnym czasie pojawili się ponownie, byli już ubrani jak kosmonauci w kombinezony ochrony chemicznej – mówiła.
Wszystkich rozebrano i zabrano pod prysznic. Mycie trwało bardzo długo. – Woda miała nieprzyjemny zapach. Być może dodano do niej jakieś chemikalia. Myli nas i mierzyli, myli i mierzyli. Woda była chłodna i trochę zmarzliśmy. Wydawało się, że mycie trwało wiecznie. Po prysznicu ciało nieprzyjemnie skrzypiało jak guma, którą się przesuwa po szybie – wspominała.
Okazało się jednak, że ich włosy wciąż promieniują. – Wtedy ciocia postanowiła ogolić mnie, moją siostrę i swojego syna. Najwyraźniej z tego powodu mówiono „Jeże z Czarnobyla”. W każdym razie mnie i siostrę nazywano tak jeszcze długo – zaznaczyła. Opowiadała, że po wizycie pod prysznicem całej rodzinie zabrano wszystkie ubrania. – Nie mieliśmy niczego na zmianę, więc najpierw nosiliśmy szpitalne chałaty dla dorosłych, a potem jacyś dobrzy ludzie z Charkowa zaczęli przynosić nam ubrania dziecięce – dodała.
Dzieci przebywały w instytucie radiologii przez około miesiąc, a następnie przeniesiono je do profilaktorium w rejonie Charkowskiej Fabryki Traktorów, a stamtąd wysłano do odeskiego obozu pionierów ukraińskiego komsomołu „Młoda gwardia”.
Życie w obozie
– W obozie nie było mi lekko. Rówieśnicy, którzy przyjechali tam ze wszystkich stron, traktowali nas – czarnobylców, niezbyt dobrze. Teraz to określa się jako zastraszanie. Byliśmy wyśmiewani. Jeśli nasi rodzice przekazywali nam paczkę z różnymi rzeczami, np. z mydłem, to w najlepszym wypadku docierała do nas tylko jej połowa. Siostra i ja byłyśmy w tym samym oddziale, a nasz brat w innym i prawie w ogóle go nie widziałyśmy. Tak naprawdę to on nie mógł nam pomóc. Sam był wtedy dzieckiem, więc jak miałby nas chronić? – wspominała Olena Mochnyk.
Dzieci w obozie pionierów przebywały aż do późnej jesieni. Rodzina znów była w komplecie, gdy ich rodzice otrzymali mieszkanie w Kijowie.
Kijów
– Był to dom w dzielnicy Obołoń, który był całkowicie zamieszkany przez byłych mieszkańców Prypeci. Przez pięć lat mówiono jego mieszkańcom, że są to mieszkania tymczasowe. Cały czas żyliśmy na walizkach. Ciągle przypominano nam, że te mieszkania są cudze i czuliśmy, że czekają nas dalsze zmiany – mówiła Mochnyk.
Dodała, że nauka w kijowskiej szkole również nie należała do najprzyjemniejszych. – Byłam jeszcze mała i niewiele rozumiałam, ale przyszłam do szkoły i usłyszałam od nauczyciela, że my – czarnobylscy, jesteśmy radioaktywni, zabraliśmy cudze mieszkania i korzystamy z niezasłużonych korzyści. Było to bardzo bolesne – wspominała. Jak podkreśliła, byli mieszkańcy Prypeci często byli wyzywani, a na drzwiach klatek zamieszkiwanych przez nich bloków wypisywano obraźliwe słowa. – Wydaje mi się, że przez te pierwsze lata mojego życia w Kijowie szybko dorosłam – dodała.
– Po zakończeniu szkoły, a w tym roku byłam jedyną wyróżnioną w klasach maturalnych, moja była nauczycielka w rozmowie ze mną przyznała, że była wobec mnie niesprawiedliwa i nie powinna była okazywać swoich negatywnych emocji wobec mieszkańców Prypeci – mówiła Olena.
– Takie są moje wspomnienia z czarnobylskiego dzieciństwa. Przykro, że są one trochę smutne, ale co było, to było. Aby zachować obiektywizm chyba powinnam opowiedzieć o bardzo przyjemnym dla mnie wydarzeniu – o wycieczce na Kubę – stwierdziła rozmówczyni Muzeum Narodowego „Czarnobyl” w Kijowie.
Wyjazd na Kubę
Zimą 1990 r. kierowniczka społecznej organizacji „Dzieci Czarnobyla” Irina Iwasenko opowiedziała mamie Oleny o tym, że do Kijowa przyjechała komisja kubańskich lekarzy, która bada dzieci. Kobieta zaproponowała rodzinie Mochnyków, aby ta stawiła się przed komisją. – Mama bardzo dbała o nasze zdrowie i chętnie przyjęła ofertę. Po oględzinach zaproponowano nam kontynuację badań na Kubie, na co mój ojciec początkowo wyrażał wątpliwości co do możliwości i celowości takiego wyjazdu, ale potem wyraził zgodę – opowiadała była mieszkanka Prypeci.
Pierwsza grupa liczyła 139 dzieci. Wśród nich – jak wspominała Mochnyk – było 22 dzieci z ostrą białaczką, 10 dzieci z chorobami onkologicznymi, 20 dzieci z ostrymi przypadkami dermatologicznymi i 40 dzieci z chorobami endokrynologicznymi. Grupa poleciała na Kubę samolotem Aerofłotu z międzylądowaniem w irlandzkim porcie lotniczym Shannon. – Zostaliśmy pierwszą grupą sowieckich dzieci – czarnobylców, jaka była leczona na Kubie – podkreśliła.
Powitanie przez Fidela Castro
Lądowanie na lotnisku w Hawanie odbyło się w nocy. – W iluminatorze zobaczyłam, że na lotnisku wita nas wiele dzieci z bukietami kwiatów. Zauważyłam dziennikarzy z kamerami telewizyjnymi i aparatami fotograficznymi. Nikt z nas nie odważył się wyjść z samolotu jako pierwszy. Stewardessa szukała więc kogoś, komu zostanie powierzona misja pioniera i wybrała mnie. Prawdopodobnie dlatego, że uśmiechałam się „od ucha do ucha” – wspominała Olena.
– Stewardessa wzięła mnie za rękę i poprowadziła do wyjścia z samolotu. Następnie popchnęła mnie lekko z tyłu i wyszłam na schody. Od razu poczułam gorące, wilgotne powietrze, silny zapach kwiatów. Teraz, trzydzieści lat później, wciąż to czuję, kiedy myślę o Kubie – zaznaczyła.
Olena Mochnyk opowiedziała także o swoim spotkaniu z przywódcą rewolucji kubańskiej Fidelem Castro: „Kiedy robiłam ostatnie kroki na schodach, naprzeciwko mnie stanął jakiś wysoki, brodaty dziadek w wojskowym mundurze. Wziął mnie na ręce i zaczął udzielać wywiadów prasie. W końcu pocałował mnie w policzek i gestem pokazał, abym zrobiła tak samo. Zrobiłam to. Później dowiedziałam się, że był to pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii Kuby Fidel Castro. Oczywiście wcześniej widziałam jego zdjęcia, ale nie spodziewałam się, że dojdzie do spotkania na tak wysokim poziomie. Później Fidel Castro kilkukrotnie przychodził do nas. Podczas jednego z tych spotkań podarował nam pianino, które – mam nadzieję – wciąż znajduje się w tym szpitalu, w którym byliśmy leczeni.”
– Nasz pobyt na Kubie rozpoczął się 29 marca 1990 r. Dobrze zapamiętałam tę datę, ponieważ następnego dnia skończyłam 12 lat, a minister obrony Kuby Raul Castro podarował mi i dwóm innym ukraińskim dzieciom urodzinowe prezenty i ogromne torty. Wydaje się, że pierwszy tort miał rozmiar metr na metr, co zrobiło na nas ogromne wrażenie – dodała rozmówczyni.
Wspomnienia z pobytu
– Z wyjazdu na Kubę mam same dobre wspomnienia. Początkowo przez około miesiąc byliśmy badani i leczeni w szpitalu im. José Martí. W tej placówce medycznej wszystko było na najwyższym poziomie. Nowoczesne sprzęty, piękne pokoje i dużo zieleni. To było jak w fantastycznym świecie. Kolejny miesiąc odpoczywaliśmy w obozie dziecięcym nad oceanem, w rejonie kurortu o nazwie Varadero. Tak czystej wody morskiej jak tam nigdy nie widziałam – wspominała.
Stwierdziła, że program kulturalny pobytu na Kubie był bardzo bogaty. Ukraińskie dzieci zaznajamiano z lokalnymi atrakcjami, zapraszano także do wielu kubańskich instytucji. „Dzieci Czarnobyla” odwiedziły także sowiecką bazę wojskową, która w tamtym czasie funkcjonowała na Kubie.
– Karmiono nas bardzo smacznie. Na stołach zawsze było dużo owoców, których większość spróbowałam po raz pierwszy w życiu. W ZSRR taka egzotyka była niedostępna i postrzegano to jako coś niesamowitego – opowiadała. Dodała, że „Kubańczycy dostarczyli nam wtedy to, co najlepsze. Zrobili dla ukraińskich dzieci wszystko co mogli, a nawet więcej”.
Olena Mochnyk dopiero później zainteresowała się życiem na Kubie. Stało się dla niej jasne, że żyła w tym kraju w znacznie lepszych warunkach niż przeciętny Kubańczyk. Jak jednak podkreśliła ten wyjazd dla niej był podróżą do zupełnie innego świata: „Kubańczycy, jacy nas wtedy otaczali, byli przyjaźni, gotowi przyjść nam z pomocą i pocieszyć. Właśnie tego brakowało w moim kijowskim życiu!”
– Nadal mam bardzo dobry stosunek do Kuby. Pobyt tam dał pozytywny ładunek na resztę życia. Doskonale wiem, że Fidel Castro był dyktatorem i nie mam złudzeń co do jego przywództwa. Jako osoba dorosła przez kilka lat mieszkałam w Stanach Zjednoczonych i miałam okazję osobiście słyszeć historie kubańskich imigrantów. Ale moja wdzięczność dla Fidela Castro i narodu kubańskiego znacznie przewyższa całą tę wiedzę. Dziękuję wszystkim Kubańczykom, którzy byli dla nas bardzo dobrzy i sprawili, że nasz pobyt z dala od domu był prawdziwym świętem. To jest nie do zapomnienia! – zakończyła.
Zobacz zdjęcia
Materiał powstał we współpracy z Muzeum Narodowym „Czarnobyl” w Kijowie. Zapraszamy na strony internetowe muzeum chornobylmuseum.kiev.ua oraz jego profil na Facebooku.