Licznik Geigera

„To straszne wspomnienia, ciągłe piekło”

Gorbaczenko (w środku) podczas leczenia w Moskwie. Fot. National Museum Chornobyl

W kalendarzu katastrofy czarnobylskiej są dwie ważne daty – 26 kwietnia i 14 grudnia. W te dni cały świat wspomina ofiary awarii w elektrowni jądrowej, a także oddaje hołd tym, którzy walczyli z jej następstwami kosztem własnego zdrowia i życia, próbując uratować ludzkość przed jej długofalowymi skutkami. Oto historia Mykoły Gorbaczenki – dozymetrysty, którego los stał się pierwowzorem dla jednego z bohaterów miniserialu „Czarnobyl” produkcji telewizji HBO i Sky.

Materiał powstał we współpracy z Muzeum Narodowym „Czarnobyl” w Kijowie.

Gorbaczenko to człowiek, dla którego – jak na ironię – te dwie ważne dla Ukrainy i świata daty są głęboko osobiste i jednocześnie smutne oraz radosne. – Dla mnie 26 kwietnia to niezwykły dzień. I radosny, i smutny. 26 kwietnia ożeniłem się. 26 kwietnia pochowałem moją matkę. 26 kwietnia, kiedy byłem na dyżurze w elektrowni jądrowej w Czarnobylu, doszło do wybuchu czwartego reaktora. I wreszcie, 26 kwietnia urodził się mój wnuk. Tak wspominam w ten dzień – żywych i martwych – opowiadał dozymetrysta w rozmowie z pracownikami naukowymi Muzeum Narodowego „Czarnobyl” w Kijowie.

Mężczyzna od pierwszych chwil po wypadku prowadził pomiary dozymetryczne, a także pomagał ratować poszkodowanych. Według oficjalnych danych otrzymał dawkę promieniowania równą 290 berom (2900 mSv lub 2,9 Sv) i w konsekwencji rozwinęła się u niego ostra choroba popromienna drugiego stopnia.

Gorbaczenko w siedzibie Narodowego Muzeum „Czarnobyl” w Kijowie – 2020 r. Fot. National Museum Chornobyl
Młodość

Mykoła Gorbaczenko urodził się 14 grudnia 1954 r. w górniczym miasteczku Torez w obwodzie donieckim. Od 2016 r. miejscowość ta nosi nazwę Czystiakowe. Pochodził z rodziny górniczej, jednak jego ojciec (nawiasem mówiąc pochodzący z Czarnobyla, gdzie mieszkali wszyscy jego krewni) nie chciał, aby poszedł w jego ślady. Nalegał więc na przeniesienie syna z technikum górniczego do technikum elektromechanicznego w Kijowie.

W grudniu 1976 r., po zwolnieniu ze służby w armii radzieckiej, Mykoła wraz z młodą żoną i córką przyjechał do powstającego właśnie miasta energetyków – Prypeci. Pracę w elektrowni jądrowej w Czarnobylu rozpoczął od stanowiska elektryka w wydziale elektrycznym. Później przeszedł do wydziału ochrony i bezpieczeństwa pracy na stanowisko dozymetrysty.

Miejsce pracy

Gorbaczenko pracował w pomieszczeniu systemu kontroli promieniowania – to pokój o wymiarach 10 na 9 metrów, który znajdował się naprzeciw schodów prowadzących do głównych pomp cyrkulacyjnych. W pomieszczeniu znajdowały się m.in. tablice kontrolne czujników promieniowania, a także szafka z zestawami ochronnymi i profilaktycznymi tabletkami jodowymi.

Do jednych z jego obowiązków należała kontrola działania wszystkich czujników w halach reaktorowych. – Dozymetrysta w elektrowni jest jak zwiadowca na froncie. Idzie pierwszy i wychodzi ostatni. Przed awarią było tak, że najpierw dozymetrysta mierzył poziomy promieniowania na stanowiskach pracy, przygotowywał zestawy dozymetryczne, a dopiero potem wpuszczał tam personel – opowiadał Gorbaczenko.

26 kwietnia – pierwsze chwile po awarii

– 26 kwietnia 1986 r. poszedłem na nocną zmianę. Zwykle przychodziliśmy na zmianę 15-20 minut przed jej rozpoczęciem. Zmiana rozpoczęła się o północy. Ja tej nocy o godz. 23.55 zabrałem się do pracy i poszedłem sprawdzić hale reaktorów numer 3 i 4. W trakcie tej zmiany, w związku z planowanym remontem bloku, trzeba było sporządzić wiele zleceń dozymetrycznych zgodnie z dopuszczeniem i czasem spędzonym przez ekipy remontowe w pomieszczeniach – wspominał.

Jak zaznaczył, najpierw skontrolował halę reaktorową trzeciego energobloku. Wrócił do swojego pomieszczenia, a gdy zamierzał wyjść, by skontrolować blok czwarty, „nastąpił tępy i bardzo silny wstrząs”. – Razem z moim kolegą Nikołajem Nawalnym oceniliśmy, że doszło do tzw. wstrząsu hydraulicznego w hali turbin, która znajdowała się za ścianą naszego pomieszczenia. To czasami się zdarza, gdy turbina się zatrzymuje. Ale w tym momencie usłyszeliśmy drugi huk. Zgasło światło, zgasł panel kontroli radiacyjnej bloku czwartego. Panel kontroli radiacyjnej bloku trzeciego zaświecił się na czerwono i włączył się alarm dźwiękowy – mówił.

Fala uderzeniowa wyważyła ciężkie drzwi do pomieszczenia, w którym się znajdował wraz ze swoim kolegą. – Sygnalizacja piszczy. Jest ciemno. W oczach migotało czerwone światło. Zaczęliśmy się zastanawiać nad tym, co mogło się stać i jaka jest sytuacja radiacyjna. Włączyło się światło awaryjne. Z szybu wentylacyjnego wydobywał się czarno-czerwony pył – wspominał.

Jedną z pierwszych rzeczy, jaką zrobił, było otworzenie szafy z wyposażeniem ochronnym. – Wzięliśmy butelki z jodkiem potasu, rozcieńczyliśmy wodą, która stała w kolbie, i wypiliśmy. Założyliśmy maski gazowe, bo kurz rozprzestrzenił się po całym pomieszczeniu – mówił.

Pomiary dozymetryczne

Gorbaczenko wspominał, że niedługo potem zadzwonił telefon ze sterowni bloku numer 4. Kierownik zmiany Aleksandr Akimow polecił mu przeprowadzenie rozpoznania radiacyjnego i zaraportowanie wyników. – Mieliśmy radiometry DRG-3, które były zaprojektowane na poziom promieniowania do 1000 mikrorentgenów na sekundę (3,6 rentgena na godzinę – przy. red.). Zaczęliśmy patrzeć na odczyty. Zabrakło skali, czujniki się spaliły. Pobiegłem po urządzenie do pomieszczenia dozymetrystów ze zmiany dziennej, które znajdowało się między głównymi pompami cyrkulacyjnymi trzeciego  i czwartego bloku. Ciemność, mgła kurzu. Trudno było oddychać. Tam, gdzie znajdowały się główne pompy cyrkulacyjne bloku czwartego, wisiały fragmenty rur. Z ogromnym trudem otworzyłem drzwi do pomieszczenia i wziąłem urządzenie. (…) Urządzenie wypadło poza skalę – opowiadał.

Dozymetrysta na własne oczy zobaczył ruiny czwartego bloku i… gwiaździste niebo zamiast dachu. – Na tle rozgwieżdżonego nieba wisiały kawałki zbrojenia z betonem, na jednym z nich wisiał kawałek zespołu paliwowego. Pod nogami walały się fragmenty grafitu, podłoga była zalana olejem. Miejscami płonął otwarty ogień. Dozymetr okazał się całkowicie nieprzydatny z powodu swojej małej mocy. Określenie poziomu promieniowania okazało się niemożliwe – mówił w rozmowie z pracownikami naukowymi Muzeum Narodowego „Czarnobyl” w Kijowie.

– Pobiegłem do sterowni i zameldowałem Akimowowi o zaistniałej sytuacji: „Sytuacja dozymetryczna nie jest pod kontrolą. Czwarty energoblok zniszczony, pożar w hali turbin” – opowiadał. Jak dodał, Anatolij Diatłow poprosił go o wyprowadzenie przed budynek elektrowni, aby mógł na własne oczy ocenić stan czwartego bloku. Gorbaczenko wykonał to polecenie, a następnie wrócił na swoje stanowisko pracy do pomieszczenia systemu kontroli promieniowania.

Na ratunek

Gdy Gorbaczenko wrócił do swojego miejsca pracy, był tam już kierownik jego zmiany W.A. Samolienko. W tym czasie weszło tam też dwóch pracowników z Czarnobylskiego Przedsiębiorstwa Rozruchowo-Remontowego. – Powiedzieli: „Chłopaki, na pomoc! Nasz kolega, Wołodia Szaszenok znajduje się na poziomie 27 w pomieszczeniu obok hali reaktora. Minęło ponad 30 minut, a on nie odpowiada. Komunikacja jest jednokierunkowa. Nie możemy się tam dostać z powodu ogromnych zniszczeń, winda także jest zawalona – wspominał dozymetrysta.

Jego kierownik powiedział do niego: „Otrzymałeś już swoją dawkę. Nie mam prawa cię wysyłać. Nie mogę z powodu silnego promieniowania. (…) Oni proszą o pomoc. (…) Sam decyduj”.

– Wtedy nie rozmyślałem o konsekwencjach. W mojej głowie było tylko jedno – jak uratować człowieka. Wziąłem dobrą, mocną latarkę i poszliśmy. Szedłem z przodu i świeciłem, oni szli za mną. To straszne wspomnienia, ciągłe piekło. Wokół wszystko było zawalone, woda sięgała kostek, para i czarno-rudy pył w powietrzu – opowiadał.

Gdy mężczyźni dotarli do pomieszczenia, w którym miał znajdować się Szaszenok, zastali tylko jego ruiny, gdyż eksplozja wyrzuciła betonowe płyty ściany zewnętrznej na zewnątrz budynku. – Gwiaździsta noc, ciemność, para, pył, niczego nie było widać. Świecisz latarką, a promień niknie w pustce – wspominał.

Pracownicy zaczęli nawoływać imię Szaszenoka. – Nagle usłyszeliśmy bulgotanie. Poświęciłem w tym kierunku – Wołodia leżał na boku. W ustach krwawa piana. Leżał nogami w kierunku miasta, a głową w kierunku reaktora. Był przytomny. Zapytaliśmy: „Nogi i ręce całe?” Skinął głową, że tak. Chłopaki wzięli go za ramiona z obu stron, ale ponieważ różnili się wzrostem, bardzo trudno było im go nieść. Wtedy oddałem latarkę niższemu z nich i podstawiłem swoje ramię. We dwójkę, razem z wysokim, znieśliśmy Wołodię z poziomu 27 na poziom 9. Zanieśliśmy go do sterowni bloku czwartego. Tam były już nosze. Zabrano go najpierw do punktu pierwszej pomocy, a potem do szpitala miejskiego w Prypeci. Później dowiedzieliśmy się, że umarł nad ranem – relacjonował Gorbaczenko.

Ostra choroba popromienna

– Wołodia był tak mocno napromieniowany, że jego prawa ręka pozostawiła na moim lewym ramieniu i plecach duże oparzenie, którego ślad do dziś mnie niepokoi – opowiadał. Dodał, że u Petra Palmarczuka, z którym znosił Szaszenoka, pojawiły się dokładnie takie same ślady oparzeń, ale po przeciwnej stronie ciała.

Po wykonaniu zadania Gorbaczenko wrócił na swoje stanowisko pracy. Jego szef natychmiast wysłał go do łaźni i przebrania odzieży. Pod prysznicem jednak zemdlał. Gdy po pewnym czasie doszedł do siebie, udał się do centrali kontroli bezpieczeństwa radiologicznego stopnia. Był tam już szef jego wydziału, a w ślad za nim wszedł Major Leonid Tielatnikow, dowódca zmilitaryzowanej jednostki straży pożarnej nr 2, która była odpowiedzialna za ochronę przeciwpożarową elektrowni.

Gorbaczenko został poproszony, aby wyprowadził Tielatnikowa na dach. – Zabrałem go do wyjścia na dach pomiędzy pierwszą a drugą częścią elektrowni, ale tam wisiała kłódka. Nie dotarliśmy na dach. Zaprowadziłem go więc do korytarza transportowego drugiego bloku i wróciłem na swoje stanowisko pracy. Źle się czułem. Zaczęły się wymioty – mówił.

Przełożeni, gdy zobaczyli jego stan, wysłali go do wejścia do ABK-1, budynku administracyjno-biurowego nr 1, aby tam pomógł dozymetryście Olegowi Pszenicznikowi w spisywaniu danych strażaków, którzy docierali na miejsce zdarzenia. Jednak jego stan wciąż się pogarszał, zaczynał mdleć.

– Pszenicznikow zameldował to do centrali kontroli bezpieczeństwa radiologicznego. Otrzymałem rozkaz udania się do punktu pierwszej pomocy. Karetka podjechała i zabrano nas, około 5-6 osób, na pogotowie w Prypeci. Po drodze wszyscy wymiotowali – wspominał.

Po dotarciu do szpitala wszystkim kazano wypić roztwór nadmanganianu potasu. – Mój rodak z Doniecka, doktor Walentin Bełokoń, który pracował w pogotowiu, podał mi kubek spirytusu i kazał mi go natychmiast wypić, co też uczyniłem. Windą zabrano nas na oddział. Zaczęto podłączać kroplówki. Nawiasem mówiąc, później wojskowi radiolodzy w moskiewskiej klinice mówili, że ten alkohol wypity na pusty żołądek w znacznym stopniu pomógł mi przeżyć – zaznaczył Gorbaczenko.

Moskwa

– 26 kwietnia tuż po obiedzie w szpitalu pojawili się moskiewscy lekarze. Zaczęli nas badać i grupować. Siedmiu lub ośmiu strażaków w najcięższym stanie jeszcze tego samego dnia wieczorem wysłano samolotami wojskowymi do szpitala w Moskwie. Pozostałych 120 osób odleciało do Moskwy kolejnego dnia – opowiadał dozymetrysta.

– Wysłano do szpitala trzy Ikarusy. Ubrano nas w nowe piżamy. Autobusy ruszyły około godz. 10. Były eskortowane przez milicję. Dodatkowo jechał jeden autobus rezerwowy. Już poza miastem zobaczyliśmy kolumnę autobusów, które były przygotowane do ewakuacji ludności, a także kolumnę sprzętu wojskowego. W Boryspolu wsadzono nas do samolotu i odlecieliśmy do Moskwy. Córka, syn i żona zostali w Prypeci. Zostali ewakuowani wraz z całym miastem – wspominał.

Po dotarciu do Moskwy, natychmiast wsadzono go wraz z innymi pacjentami do autobusów, których wnętrza były poobklejane foliami. Jednak Ikarusy nie ruszyły od razu do szpitala. – Powiedziano nam, że opóźnienie było spowodowane ewakuacją chorych ze szpitala – mówił.

– W szpitalu umyliśmy się i przebraliśmy w to co było. Niektórzy byli w damskich koszulach, a inni w majtkach. Pokoje były czteroosobowe. Przyszedł dozymetrysta, aby dokonać pomiaru – dozymetr wyskoczył poza skalę. Około godz. 23.00 przyszła lekarka i rozpoczęła badania – wspominał.

Jak opowiadał, jego ramię i plecy zaczęły się pokrywać wodnistymi i ciemno-wiśniowymi oparzeniami. Oparzenie pojawiło się także na prawej nodze. Trzeciego dnia wypadły mu praktycznie wszystkie włosy. – W okolicach oparzeń skóra zaczęła ciemnieć i pocić się; puchnąć na nogach, ramionach i plecach. To było bardzo bolesne – mówił Gorbaczenko.

Po 40 dniach pobytu w szpitalu pojawiła się druga fala oparzeń. Dozymetrysta opowiadał, że lekarze, którzy się nim opiekowali, spotkali się z tego typu obrażeniami po raz pierwszy. – Próbowali różnych maści, robili hemoadsorbcję krwi, leczyli w komorze ciśnieniowej. Wytrzymałem te męczące dni i koszmarne sny. Wieczorem, gdy kładłem się spać, nie wiedziałem, czy obudzę się rano. Czasami ci, którzy, jak się wydawało, byli ku uzdrowieniu, umierali – zaznaczył. Podkreślił, że w moskiewskim szpitalu nr 6 spędził pół roku –  opuścił go 26 października.

Życie po szpitalu

Gorbaczenko powrócił do Kijowa w bandażach, z niezagojonymi oparzeniami i grupą inwalidzką. – Dostaliśmy mieszkanie w Kijowie, chociaż oferowali mieszkanie także w Moskwie. Zostałem odznaczony orderem Chwały Pracy i otrzymałem nagrodę pieniężną za wykonanie rozpoznania radiacyjnego zniszczonego bloku czwartego, pomoc w ratowaniu człowieka i wypełnienie obowiązków służbowych przy likwidacji awarii w Czarnobylu – zakończył swoją opowieść.

Gorbaczenko odbiera z rąk przewodniczącej Prezydium Rady Najwyższej Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej Walentyny Szewczenki nagrodę – 30 grudnia 1986 r. Fot. National Museum Chornobyl

Materiał powstał we współpracy z Muzeum Narodowym „Czarnobyl” w Kijowie. Zapraszamy na strony internetowe muzeum chornobylmuseum.kiev.ua oraz jego profil na Facebooku.

Nagrodzeni oficjalnie, ale nieoficjalnie