– Pierwszy poszkodowany był w stanie krytycznym. Był nieprzytomny, majaczył, nie można było zrozumieć jego mowy. Jego ubranie było szare od kurzu i podarte w kilku miejscach. Jego skóra była ciemnofioletowa, a w wielu miejscach złuszczona – doznał oparzeń zarówno termicznych, jak i popromiennych. Opatrzyliśmy jego rany, założyliśmy cewnik żylny i zaczęliśmy podawać leki. Wszystko to zostało zrobione dość szybko, po czym pacjent został natychmiast przewieziony na oddział reanimacyjny. Niestety nie udało się go uratować – zmarł nad ranem. Po latach dowiedziałem się, że był to inżynier, naczelnik systemów automatycznych Władimir Nikołajewicz Szaszenok – opowiadał w rozmowie z pracownikami Muzeum Narodowego „Czarnobyl” w Kijowie Aleksandr Aleksiejewicz Bugar, młody lekarz z jednostki medyczno-sanitarnej nr 126 w Prypeci, który pomagał pierwszym ofiarom awarii w elektrowni jądrowej w Czarnobylu.
Materiał powstał we współpracy z Muzeum Narodowym „Czarnobyl” w Kijowie.
Praca w szpitalu
– W lipcu 1984 r. ukończyłem Instytut Medyczny w Winnicy i zostałem skierowany do pracy do jednostki medyczno-sanitarnej nr 126, która znajdowała się w mieście Pypeć, w obwodzie kijowskim. Ta instytucja podlegała II Dyrekcji Głównej przy Ministerstwie Zdrowia ZSRR – strukturze zapewniającej opiekę medyczną personelowi zatrudnionemu w przedsiębiorstwach, instytucjach badawczych i organizacjach przemysłu jądrowego – mówił Bugar. Jak zaznaczył, kierujący jednostką Witalij Aleksandrowicz Leonienko „był nie tylko zdolnym i kompetentnym liderem, ale także wspaniałą i szczerą osobą. Później niestety nie spotkałem organizatorów jego poziomu.”
Lekarz najpierw przeszedł staż w prypeckim szpitalu, a następnie rozpoczął pracę jako chirurg na oddziale chirurgicznym, którym kierował Anatolij Aleksandrowicz Beń. Wraz z nim pracowali tam „kompetentni i doświadczeni chirurdzy”: Walerij Jakowlewicz Koływanow, Jewgienij Jewgieniewicz Merenis i Tatiana Wasiliewna Bonadysenko.
– Na zajęciach, które z nami przeprowadzano, nie było mowy o możliwości wypadku na dużą skalę w elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Ale okresowo Ministerstwo ds. Sytuacji Nadzwyczajnych organizowało ćwiczenia obrony cywilnej, na których wypracowywano kwestie opieki medycznej nad personelem elektrowni i ludności Prypeci w różnych sytuacjach, w tym także w przypadku wybuchu wojny z użyciem broni masowego rażenia – mówił medyk, który w 1986 r. miał 25 lat.
Jak podkreślał, takie ćwiczenia przeprowadzano co najmniej dwa razy w roku i były one ogłaszane zarówno w trakcie dnia, jak i w nocy. – Pamiętam, jak pewnego wieczoru poszedłem do pałacu kultury „Energetyk” na film „Przyszłam i mówię” (ros.: «Пришла и говорю») – podobała mi się piosenkarka Ałła Borisowna Pugaczowa, która grała główną rolę w tym filmie. W trakcie projekcji film nagle się zatrzymał i kinomechanik ogłosił: „Bugar, Snieżok i Owczarenko – zgłosić się do jednostki medyczno-sanitarnej!” Musiałem wstać i pójść do pracy. Pomyślałem wtedy: „A dlatego kierownicy tylko nas torturują?”. Ale jak pokazały dalsze wydarzenia, wszystkie te szkolenia były bardzo przydatne 26 kwietnia 1986 r. – wspominał.
Alarm
– W przeddzień 26 kwietnia 1986 r. planowałem pojechać na weekend do moich rodziców do Białej Cerkwi, ale potem z jakiegoś powodu zmieniłem zdanie i zostałem w Prypeci. W tym czasie byłem jeszcze kawalerem, mieszkałem w bloku dla małych rodzin przy ulicy Sportowej 16, nie miałem telefonu. Około godz. 2.00 zostałem zaalarmowany – do drzwi zapukał posłaniec i powiedział, że cały personel medyczny został wezwany do pracy. Zwykle w takich przypadkach zabierano nas tam autem, ale tu wybrzmiało, że trzeba iść na piechotę. Przypuszczałem, że znów odbywają się ćwiczenia obrony cywilnej, a tym razem najwyraźniej postanowiono zaoszczędzić na benzynie. W tym czasie popularne było hasło „Gospodarka musi być ekonomiczna!” – mówił.
W drodze do pracy nie spotkał nikogo na ulicy. W mieście nie było żadnego poruszenia. – Na ulicach wszystko było jak zwykle – cisza i spokój. Od strony elektrowni jądrowej zauważyłem jakiś niezrozumiały blask, ale mi to nie przeszkadzało. Myślałem, że to światło oświetlenia zewnętrznego elektrowni odbija się w chmurach – opowiadał. Gdy zauważył włączone wszystkie światła na czwartym piętrze budynku komitetu wykonawczego miasta, gdzie mieściły się biura KGB, wtedy przez głowę przemknęła mu myśl, że coś jest nie tak. – Niepokojący był również brak karetek w pobliżu naszej jednostki medycznej. Zazwyczaj jedna lub dwie stały obok naszej izby przyjęć – wspominał Aleksandr Bugar.
„Teraz to już koniec!”
– Na oddziale chirurgicznym mój kolega, chirurg dyżurny Walerij Jakowlewicz Koływanow zapytał mnie: „Sasza, wiesz, co się stało?” Zaprzeczyłem. „To wyjrzyj przez okno!” – zasugerował. Nasza dyżurka mieściła się na trzecim piętrze (Drugie piętro wg standardu używanego w Polsce i Europie Zachodniej – przyp. red.) jednostki medycznej, a jej okna wychodziły na stronę elektrowni jądrowej. Od elektrowni jądrowej do jednostki medycznej było półtora-dwa kilometry. Z takiej odległości karmazynowa poświata nad elektrownią była wyraźnie widoczna. Na tle absolutnie czarnego nieba ta poświata wyglądała złowieszczo. Stało się jasne, że w elektrowni jądrowej wydarzyło się coś niezwykłego. Nie będę ukrywał, że w tamtym momencie się bałem. W mojej głowie pojawiło się wiele różnych myśli, a najgorsza: „Teraz to już koniec!”. Byłem wtedy bardzo młody i wydawało mi się, że będę żyć wiecznie – mówił Bugar.
Na dłuższe przemyślenia nie było jednak czasu. Lekarzowi kazano natychmiast przebrać się w odzież operacyjną i przygotować się do pracy. Jak opowiadał, przydzielono go do pierwszego zespołu, który został skierowany na izbę przyjęć. – Zanim zeszliśmy na pierwsze piętro starsza pielęgniarka naszego oddziału Lubow Stiepanowna Maksymienko dała nam kilka tabletek jodku potasu i tak uratowała nasze tarczyce – podkreślił.
Pierwszy poszkodowany był w stanie krytycznym. Był nieprzytomny, jego skóra była ciemnofioletowa, a w wielu miejscach złuszczona od oparzeń termicznych jak i popromiennych. – Opatrzyliśmy jego rany, założyliśmy cewnik żylny i zaczęliśmy podawać leki. Wszystko to zostało zrobione dość szybko, po czym pacjent został natychmiast przewieziony na oddział reanimacyjny. Niestety nie udało się go uratować – zmarł nad ranem. Po latach dowiedziałem się, że był to inżynier, naczelnik systemów automatycznych Władimir Nikołajewicz Szaszenok – opowiadał medyk.
Godziny ciężkiej pracy
Bugar zaznaczył, że jego pierwszy dyżur na izbie przyjęć trwał trzy godziny. Kolejne osoby, które przywożono do szpitala, „wyglądały na mniej poszkodowanych”. Pracownicy jednostki medyczno-sanitarnej pomagali im się umyć i zmienić ubrania. – Otwartych ran u tych osób nie było, a oparzenia popromienne jeszcze się nie pojawiły. Moją pomocą dla nich było wykonanie wenesekcji, tj. otwarcie światła żyły nacięciem. Robiło się to po to, aby zainstalować cewnik (Obecnie ta metoda nie jest już używana – przyp. A. Bugara). Myśli o tym, że pracując z pacjentami napromieniuję się od nich, nie miałem. Wtedy myślałem tylko o tym, jak szybciej i lepiej im pomóc – stwierdził w rozmowie z pracownikami Muzeum Narodowego „Czarnobyl” w Kijowie.
Lekarz opowiadał, że jego pacjenci byli przytomni, ale niektórzy z nich zdezorientowani – rzucali się, chcieli wyjść, wrócić do pracy. – Tak manifestowała się psychoza popromienna. Trzeba było ich wziąć za rękę na oddział i pomóc położyć się na łóżku – zaznaczył. Dodał przy tym, że w najtrudniejszych chwilach przy pacjentach praktycznie przez cały czas przebywał doświadczony psychiatra i neurolog Walerij Wiaczesławowicz Nawojczyk.
Bugar wspominał, że obciążenie pracą personelu szpitala było ogromne. Laborantki, które wykonywały analizy krwi, godzinami nie odchodziły od mikroskopów, niektóre z nich traciły przytomność przy biurku. Jednak ich praca była w tamtych chwilach kluczowa. Od wyników krwi zależało określenie stopnia narażenia na promieniowanie.
Kontrola radiacyjna w szpitalu
Po awarii służby ds. sytuacji nadzwyczajnych zamontowały punkty kontroli radiacyjnej w budynku jednostki medyczno-sanitarnej w Prypeci. Jeden z nich znajdował się na półpiętrze między pierwszą a drugą kondygnacją. – Chciałem pójść do siebie na oddział chirurgiczny, ale dozymetrysta, który był pracownikiem elektrowni jądrowej, mnie nie przepuścił: „Doktorze, idźcie się umyć!” Myłem się dokładnie trzy razy, a potem za każdym razem zmieniałem ubranie, ale nie dawało to pożądanego rezultatu. W końcu dozymetrysta zdał sobie sprawę z daremności moich wysiłków i machnął ręką: „Dobra, przechodźcie!”. Zażądał jednak, abym zdjął tenisówki, bo najbardziej promieniowały. Musiałem iść na oddział boso – opowiadał.
Aleksandr Bugar początkowo chciał zostać w szpitalu przez całą dobę, ale jego szef Anatolij Beń stwierdził: „Saszeńka, idź do domu, odpocznij. Domowe łóżko jest zawsze lepsze od służbowego tapczana”. Przy wyjściu z jednostki lekarz znów został zatrzymany przez dozymetrystę. Okazało się, że ubrania, w których nocą przyszedł do pracy, również były skażone. Za radą kolegów przebrał się więc w szpitalną piżamę i służbowym autem wrócił do domu.
Sytuacja w mieście
– Kiedy dotarłem do mieszkania, próbowałem zasnąć, ale to mi się nie udało. Postanowiłem udać się do punktu łącznościowego i zadzwonić do rodziców. Tam telefonistki mi jednak powiedziały, że nie przyjmują zamówień na rozmowy zamiejscowe i zaproponowały mi, abym skorzystał z automatu telefonicznego. Ten jednak był wyłączony – mówił.
Jak podkreślił, w tym czasie w mieście toczyło się normalne życie. Pogoda była świetna, więc na ulicach było dużo dzieci. – Zastanawiałem się, dlaczego mieszkańcy nie są ostrzegani przed niebezpieczeństwem? W mojej duszy tliła się nadzieja, że sytuacja w mieście nie jest aż tak groźna, ale teraz już wiemy, że tak nie było – stwierdził.
„Musimy dać naszym młodym kolegom szansę na przeżycie”
Bugar wrócił do pracy o poranku 27 kwietnia. Właśnie przygotowywano drugą grupę pacjentów do wysłania na dalsze leczenie do Moskwy. Cały proces był jednak dobrze zorganizowany i nie było żadnej paniki. Lekarzowi polecono przygotować ewakuację pacjentów operowanych na jego oddziale jeszcze przed wypadkiem do szpitali w miejscowościach Poliśke i Czarnobylu. Chodziło o przygotowanie oddziału na przyjęcie kolejnych poszkodowanych.
27 kwietnia okazało się również, że planowana jest ewakuacja mieszkańców Prypeci. – Przed jej rozpoczęciem Leonienko zebrał u siebie w gabinecie wszystkich naszych lekarzy i powiedział: „Myślę, że musimy dać naszym młodym kolegom szansę na przeżycie. W Prypeci na razie pozostaną nasi „starsi” (Ci „starsi” mieli wówczas 40-50 lat – przyp. A. Bugar), a wyślemy młodzież, aby towarzyszyła ewakuowanym. Mam nadzieję, że nie ma zastrzeżeń?” – wspominał rozmówca Muzeum Narodowego „Czarnobyl” w Kijowie.
Młodzi lekarze zostali więc zaangażowani w opiekę medyczną nad ewakuowaną ludnością. Przygotowywali ambulanse do podróży, zabierali zapasy leków, eskortowali konwoje autobusów, a potem – w miejscach, do których trafiali mieszkańcy Prypeci – zapewniali pierwszą pomoc. Bugar wraz z kolumną, której towarzyszył, trafił do rejonu poleskiego. Gdy okazało się, że kwestia powrotu do Prypeci przeciąga się na czas nieokreślony, ewakuowani mieszkańcy Prypeci zaczęli rozjeżdżać się po swoich krewnych i znajomych. Medykowi pozwolono więc opuścić na pewien czas służbę i pojechać do swoich rodziców do Białej Cerkwi.
Wyjazd z zony
Jak wspominał, wyjazd ze strefy wokół elektrowni jądrowej w Czarnobylu nie był trudny. – „Złapałem” przejeżdżający samochód i wraz z Wasilijem, zięciem Walerija Jakowlewicza Koływanowa, dojechaliśmy do Kijowa. Przy wyjeździe ze strefy dozymetryści nie chcieli nas przepuścić. Ich urządzenie pokazywało, że moje ubrania były skażone powyżej ustalonego limitu. Wśród rzeczy, które zebrałem z Prypeci, była koszulka z krótkim rękawem i modne, zimowe buty, które jeszcze nie były noszone i żal mi było je zostawić w mieszkaniu, ale nie było zapasowych spodni. Wtedy Wasilij wyjął ze swojej walizki i dał mi swoje jeansy. A w tym czasie było to towar bardzo deficytowy! Później mój ojciec musiał zakopać te ubrania, bo one też „świeciły” – mówił.
Gdy młody lekarz dotarł do domu swoich rodziców, okazało się, że jego ojca nie ma w domu. Przez kilka kolejnych dni jeździł swoim samochodem po punktach kontrolnych wokół strefy wykluczenia i próbował się czegoś o swoim synu dowiedzieć. – Wieczorem tego samego dnia wrócił do domu i wreszcie się spotkaliśmy. W pełni zdałem sobie sprawę z zaangażowania moich rodziców dopiero po latach, kiedy sam zostałem ojcem – zaznaczył Aleksandr Bugar.
„Uszkodzenie popromienne” lub „Dystonia wegetatywno-naczyniowa”
Młody lekarz przez pierwsze dwa tygodnie pobytu u rodziców dochodził do siebie. Męczyły go bóle głowy, osłabienie i ciągła senność. Stracił apetyt, a przez to kilka kilogramów. Jak sam opowiadał, wyglądał tylko jak „skóra i kości”.
Na początku czerwca pojawił się w jednostce medyczno-sanitarnej nr 126, którą przeniesiono do obozu pionierów „Leśny”. Otrzymał tam zaświadczenie uprawniające do swobodnego podjęcia pracy. Tę znalazł w szpitalu rejonowym w mieście Uzyn (ok. 25 km od Białej Cerkwi – przyp. red.). Tam mocno przylgnął do niego przydomek „Czarnobylski doktor”.
– Moje zdrowie wciąż pozostawiało wiele do życzenia. W Uzynie po raz pierwszy zrobiłem analizę krwi i okazało się, że mam leukopenię. Liczba leukocytów spadła siedem razy. Dziękuję moim kolegom z Uzyna – przetaczali mi krew, regularnie podawali kroplówki. W tamtych latach wszyscy radzieccy lekarze studiowali w instytutach medycznych, jak leczyć ostrą chorobę popromienną. Jednak po wypadku w Czarnobylu taka diagnoza była zabroniona, a w historii choroby wpisywano „Uszkodzenie popromienne” lub „Dystonia wegetatywno-naczyniowa” – podkreślał.
Dodał jednak, że jego sąsiad ze służbowego mieszkania w Uzynie Fiodor Awramowicz Kober, kiedy dowiedział się o problemach zdrowotnych Bugara, stwierdził: „Nie martw się! Wygonię z ciebie radiację!”. – W każdy piątek chodziliśmy garnizonowej bani, gdzie po wizycie w saunie podawał mi herbatę i nalewał 100 gramów samogonu. I to zadziałało. Gdy w 1988 czy 1989 r. w Kijowie przeszedłem badanie spektrometrem w celu określenia zawartości nuklidów emitujących promieniowanie w organizmie i lekarz porównał wynik uzyskany tego dnia z danymi sprzed lat, to nie mógł uwierzyć swoim oczom – radionuklidów w moim ciele było zauważalnie mniej – opowiadał.
Bugar pracował w Uzynie przez 10 lat, a następnie przeniósł się do miejscowości Browary, gdyż jego żona była studentką instytutu medycznego w Kijowie i obydwoje chcieli mieszkać bliżej miejsca jej nauki. Obecnie lekarz pracuje jako traumatolog w jednym z kijowskich szpitali.
Powrót do Prypeci. „Głośna, a wręcz krzycząca cisza”
– W ciągu ostatnich 35 lat tylko raz odwiedziłem Prypeć. Było to pod koniec sierpnia 1986 r. Pojechałem tam tylko dlatego, że chciałem zabrać swoją kolekcję płyt. Poza nią nie zabrałem nic więcej ze swojego mieszkania. Opuszczona Prypeć zrobiła na mnie przygnębiające wrażenie. Zapamiętałem ją jako piękną, zatłoczoną, z dużą liczbą dzieci na ulicach. A w momencie mojego przyjazdu zapanowała głośna, a wręcz krzycząca cisza. Wyjeżdżając z Prypeci, powiedziałem sobie: „Już tu nigdy nie przyjadę” – mówił.
Dodał, że w pierwszych dniach po awarii, chciał wykreślić datę 26 kwietnia z kalendarza. Jednak z biegiem czasu ból straty zaczął słabnąć. – Teraz w tym dniu dzwonię do moich przyjaciół z Prypeci. Wymieniamy się wiadomościami, rozmawiamy o tym, że musimy się spotkać, wspominamy naszą młodość, ale widujemy się nie zbyt często… – zaznaczył.
Jak sam przyznał, dopiero niedawno zaczął oglądać filmy dokumentalne o wydarzeniach w elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Stwierdził, że może z czasem nabierze sił i determinacji do kolejnego wyjazdu do Prypeci. Podkreślił jednak, że obecnie bardzo denerwuje go cała masa oskarżeń, które wciąż padają pod adresem pracowników elektrowni czy samego akademika Walerego Legasowa – członka komisji rządowej powołanej do zbadania przyczyn awarii w czarnobylskiej elektrowni. – Moje serce się kurczy, kiedy ci ludzie są oczerniani. Czasem trafia się też nam, lekarzom. Nie podejmuję się osądzać całej medycyny sowieckiej, ale jestem świadkiem, że pierwsza pomoc medyczna została udzielona poszkodowanym na czas i na odpowiednim poziomie. Tak, dochodziły do mnie słuchy, że – powiedzmy – nasi przełożeni zrobili coś nie tak, czy coś przeoczyli. Moim zdaniem, nawet gdyby tak było, to jest to nieporównywalne z ogromem pracy, jaką wtedy wykonano, aby ratować ludzi – stwierdził w rozmowie z pracownikami Muzeum Narodowego „Czarnobyl” w Kijowie.
Zobacz zdjęcia:
Materiał powstał we współpracy z Muzeum Narodowym „Czarnobyl” w Kijowie. Zapraszamy na strony internetowe muzeum chornobylmuseum.kiev.ua oraz jego profil na Facebooku.