Licznik Geigera

Wyprawa do Zony – opowieść Aleksandra Kupnego

Fot. Aleksander Kupnyj
Fot. Aleksander Kupnyj

„W Zonie nie ma niczego martwego. Wszystko żyje. Nawet Prypeć. Ona nadal żyje swoim życiem, ale nie takim, którym byśmy chcieli. Miasto, jakim ono było, zniknęło, umarło. Na jego miejscu jest inne miasto” – pisze o swojej nielegalnej wyprawie do Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia Aleksander Kupnyj, dziennikarz, fotografik, były pracownik elektrowni jądrowej w Czarnobylu.

Pragnienie nielegalnej wędrówki do Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia towarzyszyło mi od dawna. Pojawiały się propozycje od stalkerów, ale nic z nich nie wyszło. To jedno, to drugie albo jedno i drugie stawało na mojej drodze lub po prostu nie byłem gotowy.

Pod koniec sierpnia przyjaciel napisał do mnie: „Przygotowujemy grupę. Dołącz!” I pomyślałem: „To świetna okazja, aby usiąść z ukochaną na dachu pod rozgwieżdżonym niebem Prypeci. Cichy, nocny romans na tle oświetlonej arki”. Ania natychmiast się zgodziła i poszliśmy.

Takie ogólne wrażenie – to wędrówka na wytrzymałość. Szczerze mówiąc, ostatni raz plecak na ramionach miałem jakieś 40 lat temu, kiedy byłem jeszcze podrostkiem, i nigdy nie rzucałem się na 15-20 kilometrowe pochody.

To, co jest zalecane na wędrówkę i przed czym się ostrzega, to jedno. Tylko poprzez doświadczenie tego wszystkiego na własnej skórze ty zrozumiesz, czy jesteś gotów na coś takiego, nawet posiadając najlepsze wyposażenie, czy też nie.

Najpotrzebniejszymi rzeczami na taką wędrówkę są: mały turystyczny lub wojskowy plecak o pojemności 35-40 litrów, bandana, wygodne buty, odzież na zmianę, karimata, śpiwór, woda, czekolada, batony energetyczne, środek odstraszający kleszcze i komary. Wszelkiego rodzaju kiełbasy, chleb, gulasz, ciasteczka oczywiście można wziąć, ale nie są konieczne. W sierpniu w Zonie jest pełno jabłek, którymi można zaspokoją nie tylko głód, ale także ugaszą pragnienie. Już słyszę: „One są radioaktywne! Nie można ich jeść”. Nie można, jeśli nie wiesz jak.

Ogólnie rzecz ujmując, wraz z Anią staliśmy się „nielegalami” w pełnym tego słowa znaczeniu. Przez 21 lat jeździłem do Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia do pracy. Nawet nie pamiętam, ile razy byłem w Prypeci: spałem tam, piłem wódkę, zakąszając pilawem z psim mięsem, gulaszem. O jabłkach już nie mówię. Chodziłem jako „partyzant” do sarkofagu, a dopiero teraz mogę nazwać siebie stalkerem.

To co mnie uderzyło w trakcie nocnej wędrówki – to niebo. Gwiazdy od horyzontu po horyzont. Droga Mleczna nad głową tak czysta, piękna, a my idziemy pod nią w całkowitej ciemności. Czasami udawało mi się dostrzec spadające gwiazdy. Chce się leżeć na ziemi twarzą zwróconą ku kopule nieba i zagubić się w tym wszystkim… Ale trzeba iść i to bez latarek. Dlatego też szybko uczysz się odróżniać odcienie czerni, rozpoznawać odgłos kroków, rozpoznawać ziemię pod swoimi nogami. Jeśli jest twarda, to oznacza, że to asfalt. Jeśli miękka, to oznacza, że zabłądziłeś i wszedłeś do rowu lub w kupę łosia. Jak się okazało, łosie lubią zostawiać takie kupy na drodze, a przy okazji, wilki również.

Nawiasem mówiąc, przez 3,5 dnia w Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia nie spotkaliśmy ani jednego dzikiego zwierzęcia. Tylko słyszeliśmy ryk łosia. W Prypeci kilka razy mignęła nam wiewiórki. One wydają interesujące dźwięki, jak wibrująca dwuręczna piła.

Siedząc w domu w cieple i komforcie trudno ocenić, co było najtrudniejsze w tej wędrówce. Przeszliśmy około 70 kilometrów po starym asfalcie, zarośniętą linią kolejową, lasami przez opuszczone wsie, polami z trawą po pas. Spośród nich około 25 kilometrów przeszliśmy nocami w świetle gwiazd i księżyca. Dwie noce spędziliśmy w opuszczonych domach ewakuowanych wiosek. Dwie noce w Prypeci.

Kiedy kończyła się woda, zakupiona w sklepie, braliśmy ją z rzek. Pierwszy raz nabraliśmy wodę w rzece Ilia. Kolor miała jasnobrązowy, podobny do czekolady mlecznej. Tylko ty zdajesz sobie sprawę z tego, że to wcale nie jest słodkie i po przepuszczeniu przez filtr ostrożnie zamaczasz usta. Bierzesz maleńki łyk i czujesz się jak degustator. Rzeczka przepływa przez torfowiska, więc dlatego ma taki kolor i posmak. Jeśli jednak pierwsze łyki były małe i ostrożne, to już podczas marszu żałujesz, że tak mało się napiłeś.

Najsmaczniejsza woda była z rzeki Rudawka. Po prostu świetna. W tej rzece żyją ślimaki, które są pewnym znakiem czystej wody. Przed wejściem do Prypeci nabraliśmy wody z rzeczki Sahan. No cóż. Jak dla mnie, to nawet ta z rzeki Ilia była lepsza, ale w Zonie nie wybierasz co pijesz, ale to co udało ci się zdobyć.

To czego naprawdę należy się bać w Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia, to być złapanym. Nawet nie dlatego, że wlepią mandat lub pociągną do odpowiedzialności za próbę wyniesienia jakiś artefaktów, ale dlatego, że to wstyd być zatrzymanym. Mówię za siebie. To moje odczucia. Dziki zwierz, jeśli go nie dotkniesz i jeśli nie jest głodny, nie jest tak straszny jak człowiek, który czyha na ciebie. Na szczęście prawdziwych myśliwych na stalkerów w Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia nie ma zbyt wielu.

W ciągu dnia w Prypeci należy się chować lepiej niż w lesie. Jest większe prawdopodobieństwo wpadki. Jest wielu turystów. Najlepszy czas na spacer po utopionym w zieleni mieście to poranek do godz. 9 lub wieczorem po godz. 17.

Chodziliśmy nad jezioro Siemichodzki Starzec. Ktoś z naszej grupy się wykąpał. Ja tego nie zrobiłem. Mętne dno i prawie stojąca woda sprawiały, że czułem się nieswojo. A i woda pachniała niesmacznie.

Wspięliśmy się na dach hotelu w Prypeci. Wieczorem miasto wygląda inaczej. Malowidła niedźwiedzi i jeleni zdają się o zmierzchu ożywać. Odwróćcie się, a one zejdą ze ścian i pójdą do lasu.

W Zonie nie ma niczego martwego. Wszystko żyje. Nawet Prypeć. Ona nadal żyje swoim życiem, ale nie takim, którym byśmy chcieli. Miasto, jakim ono było, zniknęło, umarło. Na jego miejscu jest inne miasto. Z konturami tego pierwszego, ale inne. Ono zmienia się samo. I zmieniamy je my.

Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek pójdę na nielegalną wyprawę, ale ta pokazała mi inną Zonę, inną Prypeć. Odkryłem swoje możliwości.

Podsumowując: trzeba częściej podnieść tyłek z krzesła, odejść od monitora i wychodzić z domu. I najlepiej nie tylko do sklepu, ale dalej.


Aleksander Kupnyj – mieszkaniec Sławutycza, dziennikarz, fotografik. W latach 1988-2009 był pracownikiem elektrowni jądrowej w Czarnobylu – pracował przy obsłudze pierwszego sarkofagu. W 2011 r. wydał książkę pt. „Żywi, póki o nas pamiętają”, zawierającą wspomnienia 11 likwidatorów skutków awarii w Czarnobylu, a także zdjęcia z wnętrza czarnobylskiej elektrowni. Jego ojciec Walentin Kupnyj w latach 1995-2002 r. był dyrektorem „Obiektu Ukrycie’, a w chwili awarii dyrektorem elektrowni jądrowej w Zaporożu.

Zdjęcia Aleksandra Kupnego z nielegalnej wyprawy można obejrzeć na jego oficjalnym profilu na Facebooku.