Licznik Geigera

Z dużej chmury mały deszcz

Fot. Tomasz Róg
Fot. Tomasz Róg

I stało się. W Sławutyczu odbył się po raz pierwszy festiwal „Chernobyling”. W jego trakcie na uczestników czekały spotkania, koncerty, a także gry i zabawy na terenie Strefy Wykluczenia. Jeśli jednak ktoś liczył na duży rozmach i przede wszystkim autentyczną zmianę podejścia do Strefy, wyrażoną w haśle „Przywróćmy Zonę z powrotem do życia”, mógł się srogo zawieść. To była raczej kropla, która nie wywarła na mieszkańcach Sławutycza, ale też i przyjezdnych, większego wrażenia.

„Ten »radioaktywny« festiwal łączy ludzi, którzy kochają Czarnobyl, Prypeć i Zonę samą w sobie, którzy chcą ją dalej odkrywać, a także poznawać jej ludzką stronę” – mogliśmy wyczytać na stronach internetowych chernobyling.com.

Jak było naprawdę? Trudno mówić o faktycznym połączeniu ludzi kochających Zonę, gdyż festiwal nie zgromadził nawet planowanego minimum w postaci 500 osób. Pierwszego dnia na wycieczkę do Zony pojechało około 60 osób, ale drugiego – już tylko 14, a na spotkanie z Aleksiejem Moskalenką, który po awarii pełnił obowiązki komendanta milicji w Prypeci, przyszło zaledwie czterech słuchaczy. Tłumaczki Tani, która świetnie radziła sobie ze specyficznym językiem i terminami naukowymi, a także osoby obsługującej projektor nie liczę.

Doceniam fakt, że słowackiej firmie organizującej wyjazdy do Czarnobyla chciało się takie wydarzenie przygotować. Był to jednak eksperyment na żywym organizmie, który nie zakończył się w 100 proc. pomyślnie. Powodów było kilka. Po pierwsze, program rzeczywisty, program na ulotkach oraz program na stronie internetowej to były trzy różne rzeczy. A o tym, co, gdzie i kiedy było w programie, nie wiedziały nawet osoby reprezentujące organizatorów. Tak było na przykład ze spotkaniem z merem Sławutycza Jurijem Fomiczewem, które przeniesiono do miejscowego liceum tylko po to, by najwyższy przedstawiciel lokalnych władz nie mówił do rzędów pustych foteli. A tak przynajmniej jego przemówienie wpisano w uroczystości rozpoczynające nowy rok szkolny.

Zmieniał się nawet program wyjazdów do Zony. Wyjazd w dniu 31 sierpnia zakładał aż cztery gry geocachingowe w Strefie i spacer ulicami Czarnobyla. Tak sprzedawano tę wycieczkę do ostatniego dnia przed festiwalem. Jakże można było się zdziwić, gdy z czterech gier była tylko jedna, a do Czarnobyla udało się pojechać na 30 minut tylko po sugestiach samych pracowników elektrowni jądrowej, którzy pełnili rolę przewodników dla grupy.

Nie jest jednak tak, że to wydarzenie nie miało żadnych pozytywnych skutków. Całkiem nowym doznaniem była jedna gra geocachingowa na ulicach Prypeci. Odkrywanie poszczególnych punktów miasta ze smartfonem w ręku było ciekawym doświadczeniem. Zmiany programu miały też drugi aspekt – można było porozmawiać i wręcz zaprzyjaźnić się z pracownikami Strefy Wykluczenia – czy to w pociągu relacji Sławutycz-Siemichody, czy też wręcz na ulicach Prypeci.

Był też czas, by poznać sam Sławutycz i dowiedzieć się o tym, co o festiwalu myślą sami mieszkańcy. Dwie poznane w pociągu kobiety, które pracują przy projekcie francuskiego konsorcjum Novarka, stwierdziły jedynie, że „w Sławutyczu jest wiele różnych festiwali”. Jednak uczestnictwem w spotkaniach czy koncertach w ramach festiwalu „Chernobyling” nie były szczególnie zainteresowane. Zapytany o to samo dyrektor miejskiego muzeum, Jewgienij Abdulajewicz Alimow, odparł: „To dobrze, że są takie imprezy. Jeśli tylko nie odbywają się w rocznicę awarii, to nie ma w tym nic złego”.

Szkoda, że festiwal nie miał dobrze sprecyzowanych odbiorców. Na pewno nie byli nimi mieszkańcy Sławutycza, żyjący w cieniu awarii i atomu, zastanawiający się nad tym, jaki będzie los ich miasta, gdy ostatecznie zostanie zamknięta elektrownia jądrowa. Oni woleliby raczej wydarzenie, które pozwoli im chociaż na chwilę zapomnieć o ich szczególnej sytuacji. Osoby przyjezdne, które mogłyby się spodziewać namiastki klimatu jak na Open’erze czy Woodstocku, również mogłyby się zawieść, choćby z powodu zmian programu. Wydanie więc 450 dolarów na najdroższy bilet byłoby zwykłym marnotrawstwem pieniędzy. Trzydniowe wydarzenie można więc uznać tylko za próbę wywołania szumu wokół głównego organizatora.

Czy Słowacy powtórzą festiwal za rok? Jeśli tak, powinni wyciągnąć wnioski z tegorocznej edycji. Być może Czarnobyl ze względu na swoje znaczenie nie jest odpowiednim tematem, aby sprzedawać go w formule festiwalowej. A może po prostu pomysł z umiejscowieniem go w Sławutyczu był przestrzelony. Tym bardziej, że w Kijowie spontaniczne spotkania ukraińskich stalkerów, które gromadzą regularnie co najmniej kilkadziesiąt osób, nie są niczym nadzwyczajnym.