Licznik Geigera

Marek Rabiński: patrzę na Strefę Wykluczenia przez swego rodzaju pryzmat filozofii taoizmu

Fot. Marek Rabiński
Fot. Marek Rabiński

– Obserwuję, jak ruiny cywilizacji poprzemysłowej, ślady działalności człowieka są odzyskiwane przez naturę. Jak budowle są rozsadzane przez korzenie drzew, jak zwierzęta opanowują te tereny, jak wykorzystują je w bardzo czasami specyficzny sposób – mówi w rozmowie z Licznikiem Geigera dr inż. Marek Rabiński z Narodowego Centrum Badań Jądrowych, który od lat odwiedza Czarnobylską Strefę Wykluczenia. Naukowiec zaznacza, że szaleństwo turystyczne zaczęło się w 2012 r. przy okazji piłkarskich mistrzostw Europy: „Ukraińcy starali się przy tej okazji zarobić jak najwięcej pieniędzy, choć już wcześniej podchodzili do tego tematu wyraźnie komercyjnie”.

Tomasz Róg: Na samym początku chciałbym zapytać o to, jak Pan Doktor wspomina pierwsze dni po awarii. Czym się Pan wtedy zajmował i co Pan myślał o doniesieniach zza naszej wschodniej granicy?

Dr inż. Marek Rabiński: To był piękny, słoneczny poniedziałkowy poranek, 28 kwietnia w Instytucie Problemów Jądrowych w Świerku. Siedziałem z kolegami na drugim śniadaniu. Podtekstem spotkania była nasza, poza oficjalną pracą naukową, aktywna działalność w ówczesnym „podziemiu”, przy kolportażu prasy i innych nielegalnych wydawnictw. Te pozornie niewzbudzające podejrzeń śniadania w rzeczywistości były czymś w rodzaju „operatywek” ekstremy zdelegalizowanego ruchu przeciwników ówczesnej władzy. Siedzieliśmy w pokoju na parterze, od zewnątrz do otwartego okna podszedł kolega z informacją, że prawdopodobnie na terenie ośrodka doszło do wycieku – albo z reaktora Maria, albo z zakładu produkcji radioizotopów – i w budynku zdrowia wydają płyn Lugola. Specjalnie nie przejęliśmy się tym, mimo że nasz budynek był w odległości 150-200 metrów od reaktora. Dlatego nikt z nas tego specyfiku wtedy nie zażył. Po południu, po dokładnym sprawdzeniu reaktora i zakładów przekazano meldunek do dozoru jądrowego, że na pewno nie był to incydent na terenie ośrodka w Świerku. Trudno mi ustalić, kiedy dowiedziałem się, że była to awaria w Czarnobylu. Na pewno źródłem informacji były doniesienia zachodnich radiostacji.

Przy tej okazji chciałem sprostować powszechne opinie o tym, jak w Polsce wykryto skażenia z Czarnobyla. Większość osób powtarza informację profesora Zbigniewa Jaworowskiego o stacji pomiarowej PAN w Mikołajkach na Mazurach, znam jednak całą listę instytucji, które to skażenie wykryły niezależnie. Mówiłem wcześniej o Świerku, a jako ciekawostkę mogę opowiedzieć o Wyższej Szkole Gospodarstwa Wiejskiego, która prowadziła standardowe badania żywności. Mieli stół, na którym leżały włączone dozymetry i w pewnej chwili licznik zaczął pokazywać podwyższony poziom promieniowania, gdy obok przeszedł jeden ze studentów. Jak się okazało, chłopak poprzedniego dnia (w niedzielę 27 kwietnia – przyp. red.) uczył się do kolokwium leżąc na łące w okolicach Łomży. Stąd jego pobrudzone trawą jeansy spowodowały uruchomienie dozymetrów. Podwyższony poziom promieniowania w Polsce wykryło też Centralne Laboratorium Ochrony Radiologicznej, bo oni mają na okrągło włączone dozymetry.

Co jako energetyk jądrowy pomyślał Pan Doktor w pierwszym momencie? Że jest bardzo źle?

Wiedziałem, że nie jest to coś takiego, że natychmiast ludzie zaczną umierać na ulicy. W pierwszych dniach bardzo wielu znajomych zgłaszało się do mnie z prośbami o radę: „Mam małe dziecko, co w tej sytuacji robić?” Uspokajałem, bo ich podsycone plotkami wyobrażenia były zupełnie nieadekwatne do tego, co nam mogło realnie grozić.

Koleżance, która miała małe dziecko, poradziłem: „Oczywiście nie dawaj mleka, które jest aktualnie w sklepach”. Mieszkałem wtedy na Nowym Świecie i w pobliżu był sklep firmowy centrali spółdzielni mleczarskich. Na półkach leżały wielokilogramowe puszki australijskiego mleka w proszku. Powiedziałem jej, żeby kupiła to mleko, bo ono na pewno pochodzi sprzed awarii. Radziłem także, aby kupowała ogórki kiszone, przeciery pomidorowe, kukurydzę w puszkach i tak dalej, bo to wszystko są przetwory z zeszłorocznych zbiorów. Trzeba było wykorzystać czystość radiologiczną tych produktów, zanim w naturalny sposób opadnie aktywność radioizotopów. „Używaj tych zapasów. Można je kupić w dużych ilościach i na pół roku mieć zapas żywności bezpieczniejszy od nowalijek, które są w sklepach i rzeczywiście mogą być podejrzane” – mówiłem.

Wracając do płynu Lugola, którego nie wypiłem, bo nie chciało mi się przez pół instytutu iść do zakładowego ambulatorium. Kilka dni później w strukturach podziemia politycznego grupa dozymetrystów prowadziła badania przy pomocy licznika z dwiema dużymi sondami, przystawianymi do tarczycy. Urządzenie było ustawione na 200 sekund, aby później łatwo przeliczyć wynik. Jednak po kilkunastu sekundach pomiaru dozymetrysta stwierdził, że u mnie nie ma co mierzyć, bo mam ekstremalnie niski sygnał. Już w tamtych czasach używałem soli kamiennej, więc mój organizm czerpał mikroelementy i jod z soli, nie wykazując zapotrzebowania na jod pochodzący z opadu. Dla mnie zjawisko pochłaniania przez tarczycę radioaktywnego jodu z Czarnobyla w ogóle nie istniało.

Kontynuując jeszcze ten wątek – trzy lata temu byłem na wyjeździe do Strefy z grupą studentów Politechniki Warszawskiej. Robili pomiary do pracy dyplomowej. Ostatniego dnia, kiedy czekaliśmy w biurze Siergieja Akulinina na zaświadczenie o odbyciu praktyk, pojawił się tam jego znajomy, który w chwili awarii był szefem działu turbin drugiego bloku elektrowni. Opowiadałem studentom moją historię o zaletach używania soli kamiennej. W tym momencie ten człowiek, rozumiejąc o czym po polsku mówię studentom, opowiedział swoją historię. Po awarii zgłosił się do pomocy na czwartym bloku, później został ewakuowany w stronę Białorusi. Na jednym z posterunków dozymetrycznych został zatrzymany do kontroli. W jej trakcie okazało się, że ze względu na promieniotwórczy jod w tarczycy dozymetryści nie powinni go przepuścić dalej. Ale żołnierz na posterunku był tak przestraszony, żeby nie mieć z nim zbyt długo do czynienia, zrobił na odwrót – jak najszybciej go przepuścił. Opowiadając nam tę historię zaznaczył, że na terenach wokół Czarnobyla dieta ludności była niesamowicie uboga w jod. W związku z tym znakomita większość przypadków zachorowań, szczególnie na Białorusi, bo w tamtą stronę ta pierwsza chmura z reaktora się skierowała, jest konsekwencją nieużywania jodowanej soli. To jest przyczyna, dlaczego organizmy miejscowej ludności uzupełniały niedobory tego pierwiastka chłonąc jod z reaktora.

Wiedziałem, że nie jest to coś takiego, że natychmiast ludzie zaczną umierać na ulicy. W pierwszych dniach bardzo wielu znajomych zgłaszało się do mnie z prośbami o radę: „Mam małe dziecko, co w tej sytuacji robić?” Uspokajałem, bo ich podsycone plotkami wyobrażenia były zupełnie nieadekwatne do tego, co nam mogło realnie grozić.

A skąd w orbicie pańskich zainteresowań znalazł się Czarnobyl jako miejsce, do którego warto pojechać?

Zainteresowałem się tą tematyką na zasadzie ciekawości profesjonalnej, opartej początkowo na krytycznym podejściu do wszystkich sensacyjnych doniesień prasowych. Trzeba od razu zaznaczyć, że były to doniesienia mocno ugruntowane w ówczesnej epoce społeczno-politycznej, czyli po prostu – nowomowa.

To prawda. Czytałem te wszystkie komunikaty z 1986 r., które podpisywał Jerzy Urban. To było straszne.

Urbana nikt nie słuchał. Natomiast nawet takie źródło jak Radio Wolna Europa przekazywało, za zachodnimi mediami, mocno przesadzone doniesienia. Bardzo często tłumaczyłem znajomym, co w tych informacjach było bzdurą. Co więcej, ludzie wtedy zaczęli dostrzegać i absurdalnie interpretować zjawiska, na które wcześniej w ogóle nie zwracali uwagi. Na przykład – na wiosnę pylą kwiaty, więc na kałużach często robi się żółty kożuch z pyłku kwiatowego. Ale dostrzegając wtedy to zjawisko wielu osobom nasuwało się nachalne skojarzenie – to opad z Czarnobyla.

A kiedy po raz pierwszy pojechał Pan do Czarnobyla?

To był marzec  1995 roku. Jestem członkiem zarządu Polskiego Towarzystwa Nukleonicznego i zajmuję się informacją społeczną oraz publikacjami. Zostałem więc delegowany przez PTN do komitetu informacyjnego Europejskiego Towarzystwa Nukleonicznego „European Nuclear Society”. Kolejne posiedzenie tej grupy miało się odbyć w Kijowie w formie dwudniowego spotkania, w programie którego był zapisany wyjazd do elektrowni w Czarnobylu. Od razu wiedziałem, że muszę tam pojechać. Sam wyjazd był bardzo specyficzny, bo Ukraina była już wtedy niepodległym państwem, szukającym kontaktu z Zachodem, a z drugiej strony, był to kraj upadającego komunizmu i sterowanej odgórnie ekonomii socjalistycznej. Ukraińcy mieli naprawdę spore trudności z przezwyciężaniem uprzykrzeń ze strony Rosji, wykorzystującej swoją dominującą rolę w gospodarce byłej republiki związkowej.

W przededniu właściwego posiedzenia spotkaliśmy się na wieczornym przyjęciu. Od razu zdałem sobie sprawę, że w delegacji ukraińskiej są zarówno specjaliści atomistyki, jak i osoby, na które ci pierwsi patrzą pytająco, gdy poruszane są drażliwe kwestie. W tym momencie wiedziałem, kto jest kim. Trzeciego dnia, już po posiedzeniu komitetu informacji, pojechaliśmy do elektrowni. Mogłem więc przejść się po górnej płycie czynnego reaktora jądrowego numer 3. Zaglądałem też do przechodzącego przez rdzeń reaktora kanału, w którym przeprowadzano tzw. usieciowienie krzemu. Polega to na tym, że pracownik na specjalnej lince spuszcza próbkę krzemu w głąb reaktora.

Mogliśmy zaglądać praktycznie wszędzie i wszystko fotografować. Ale filmowano nas, nie bez przyczyny. Jakiś czas temu do elektrowni przyjechała włoska telewizja. Ukraińcy pokazali im wszystko, Włosi przez wiele godzin filmowali spokojną pracę obsługi reaktora, po czym ekipa telewizyjna wyszła przed budynek elektrowni, założyła maski i nakręciła krótki materiał z przesłaniem: “Byliśmy w elektrowni w Czarnobylu. Teraz uciekamy, bo tutaj lada chwila zaraz wszyscy umrzemy”. I taki materiał został wyemitowany. Dlatego Ukraińcy podczas naszej wizyty dla swojego zabezpieczenia, by nagle nie okazało się, że ktoś z nas potem powie coś równie dziwnego, kręcili film jako dowód jak spokojnie sobie chodzimy i zwiedzamy. Oni po prostu bali się ewentualnej reakcji w stylu ekipy włoskiej.

Wszyscy uczestnicy konferencji byli specjalistami z branży atomistyki. Podczas tego wyjazdu oglądaliśmy miejsca, które obecnie jest bardzo trudno zobaczyć, czy wręcz jest to niemożliwe. Szliśmy m.in. korytarzem, który przechodzi przez sam środek budynku dzielącego trzeci i czwarty blok, gdzie za ścianą, w odległości kilkunastu metrów, znajduje się słynna “stopa słonia” i złogi przetopionego paliwa jądrowego. To było niecałe dziewięć lat po awarii, a mój odbiór wizyty był wtedy taki, że jest to normalna, czynna elektrownia jądrowa, ale działająca w bardzo specyficznych warunkach, gdyż tuż obok, za ścianą, którą mogłem dotykać ręką, znajduje się sarkofag zniszczonego reaktora numer 4.

Po wizycie w elektrowni pojechaliśmy do miasteczka pracowników, czyli do Sławutycza. Jechaliśmy busikiem z tzw. żółtymi firankami przez tereny Białorusi.

Żółte firanki, czyli bus dla VIP-ów?

Tak. Firanki były po to, aby nikt nie zaglądał do środka i swym spojrzeniem nie wprawiał w zakłopotanie „równiejszych” towarzyszy w absolutnie równym z definicji społeczeństwie bezklasowym, w czasie, gdy ci w środku korzystali z przywilejów swego nieco wyższego statutu. To taki odpowiednik dzisiejszych przyciemnianych szyb w limuzynach.

Wjeżdżając na Białoruś zamiast kontroli granicznej minęliśmy typowy posterunek milicji drogowej. Jeden z tych, którzy w delegacji ukraińskiej mieli oko na wszystko, podszedł do milicjantów, a po chwili nas przepuszczono bez jakiejkolwiek kontroli. Jechaliśmy późnym wieczorem. Takiej ilości zwierząt w żadnym rezerwacie w Polsce nigdy nie widziałem. Dziki, jelenie, zające wychodziły na drogę i wpatrywały się w reflektory nadjeżdżającego samochodu. Parę razy stawaliśmy by rozprostować nogi i zaczerpnąć świeżego powietrza. Ilość dzikich zwierząt była szokująca, i to zrobiło to na mnie wrażenie.

Gdy dojechaliśmy do Sławutycza, było już dość późno, ale zaproszono nas między innymi do klubu, gdzie grupa młodzieży w trakcie pozaszkolnych zajęć zajmowała się czymś niesamowitym w tamtych czasach. Mieli rzutnik do prezentacji na folii i specjalną nakładkę ciekłokrystaliczną podłączoną do komputera, jakiegoś ówczesnego ZX Spectrum. Dzięki temu można było rzucać na ścianę animowane grafiki generowane z komputera. Wtedy nawet na Zachodzie mało kto robił coś takiego, a już na pewno nie w osiedlowym klubie młodzieżowym prowincjonalnego miasteczka byłej republiki Związku Radzieckiego. Odwiedziliśmy też przedszkole i jedną ze szkół. Oni wtedy mieli naprawdę duże wsparcie z Zachodu – zabawki, książki do nauki języków obcych. To było coś, ustawiające wtedy to miasto na równym poziomie z jego odpowiednikami na Zachodzie.

Do dziś Sławutycz wyróżnia się na mapie Ukrainy.

Tak, ale wtedy miałem też porównanie z ówczesnym Kijowem. Nie mogę powiedzieć, żebym się wtedy bał chodzić po ulicach stolicy Ukrainy, ale obserwowałem ludzi, którym nagle zawalił się cały dotychczasowy świat. To było widać po ich wypełnionych wściekłością twarzach. Co więcej, po Kijowie szwendały się watahy dzikich psów. W czasie spotkania mieszkałem w hotelu Ruś, ale ponieważ wizyta w elektrowni spowodowała moje spóźnienie na pociąg do Polski, musiałem się przenieść do lewobrzeżnej części Kijowa. Nie było jeszcze wtedy tych wszystkich nowoczesnych budynków, choć hotel Bratysława już stał. I miałem takie porównanie – naturalnie dzikie zwierzęta w Strefie Wykluczenia i te nienaturalnie zdziczałe psy w centrum Kijowa. To miasto było wtedy ohydne, tak jak wszystkie blokowiska upadających gospodarczo krajów. Dopiero od lat dwutysięcznych prezydent Kuczma zrobił z Kijowa metropolię, kosztem niedofinansowania ukraińskiej prowincji.

A od tego czasu ile razy był Pan Doktor w Strefie Wykluczenia?

Po „pięćdziesiątce” przestałem liczyć. Autentycznie. Tak naprawdę to znacznie wcześniej przestałem liczyć wyjazdy. Muszę wyraźnie zaznaczyć, że ilość wizyt w Strefie nie jest sprawą decydującą, gdy chodzi o znajomość tematu Czarnobyla. Oczywiście rozeznanie w topologii i realiach tego miejsca odgrywa dużą rolę. Dla mnie istotne jest też przypomnienie sobie wielu charakterystycznych dla minionego okresu szczegółów i w tym te wyjazdy w dużym stopniu pomagają. Same pobyty niewiele jednak wnoszą do znajomości przebiegu awarii. Nie mówię, że nic, bo czasami spotykam niesamowite osoby lub z opowieści wyłuskuję jakieś istotne informacje. Doskonale wyczuwam, w którym momencie mówiący zaczynają opowiadać wersję oficjalną, a nie swoje autentyczne przeżycia.

Pierwsze wyjazdy naprawdę znacząco różniły się od obecnych. Już nie mówię o tym z 1995 r. Później w 2001 roku współorganizowałem wyjazd dla specjalności „energetyka jądrowa” na Politechnice Warszawskiej. Pojechaliśmy pełnym autobusem. Kilkudziesięciu osobom musieliśmy odmówić, takie było zainteresowanie. Wprowadzono nawet zapis, że co najmniej połowa uczestników ma być studentami. Nie chcieliśmy doprowadzić do tego, by liczba chętnych wykładowców i osób z zewnątrz przekraczała liczbę studentów. Wtedy nie było żadnej turystyki – tego, co dziś nazywamy turystyką. Zgody na wizytę załatwiało się zupełnie innymi kanałami. Wynajęliśmy autobus z jednej z firm transportowych i podjechaliśmy nim dosłownie pod sam reaktor. Widzieliśmy bardzo wiele rzeczy i miejsc, których obecnie wycieczki nie oglądają. Ale mieliśmy też dyskretne towarzystwo „służb” – cały czas jeździła za nami biała Łada.

Kiedy wraz z Pawłem Mielczarkiem zaczęliśmy od 2007 roku organizować wyjazdy, też wyglądało to inaczej niż dzisiaj. Dowożono nas do Prypeci i każdy rozchodził się gdzie tylko chciał, było to całkowicie swobodne zwiedzanie i niczym nieograniczany bezpośredni kontakt z duchem tego miejsca. Gdy teraz porównuję zdjęcia z tamtego okresu, patrzę na basen kąpielowy, gdzie na żadnym kafelku nie ma ani jednego graffiti, to jest to coś niesamowitego.

Bardzo szybko udało się nam opracować optymalny plan kolejnych wizyt – chociażby to, aby z Warszawy wyjeżdżać późnym wieczorem, bo wtedy nocą łatwiej się jedzie po ukraińskich drogach.

Później zaczęły się czasy, gdy z wyjazdu na wyjazd można było bez trudu zauważyć efekty pracy złomiarzy. Zaczynali od wyrywania ze ścian kabli z miedzi i aluminium, potem przeszli na stalowe ogrodzenia, wanny i żeliwne kaloryfery. Wybijali okna lub zostawiali je otwarte po wyrzuceniu przez nie zebranego złomu. Otwarte okna powodowały zalania wodą deszczową i przemarzanie tynku. Od kilku ostatnich lat jest to wyraźnie widoczne zjawisko. Odpadający tynk i kafelki powodują, że nie oglądamy już mieszkań tylko jakąś ruinę.

Czyli tym magnesem, którym przyciąga Pana Doktora do Strefy Wykluczenia jest obserwacja zachodzących tam zmian?

Przyszło mi poznać system socjalistyczny, co prawda w jego złagodzonej formie, bo PRL-u nie da się porównać do Związku Radzieckiego, ale realia tego ostatniego znam z pobytów w Instytucie Kurczatowa w Moskwie. Znając język, znając te realia, jestem w stanie zauważyć znacznie więcej smaczków z tamtych czasów. Jadąc z takim bagażem doświadczeń do skansenu Strefy, w którym czas zatrzymał się w 1986 roku, dostrzegam rzeczy, których inni ludzie nie dostrzegają. To na przykład odnaleziony w przedszkolu dziennik, w którym wystawiane były oceny przydatności obywatelskiej danego dziecka w społeczeństwie socjalistycznym – czy wierzy ono w propagandowe treści przekazywane przez wychowawców, czy nadaje się na przyszłego homo sovieticusa. Oczywiście wiem, gdzie takich smaczków szukać. Wiem też, gdzie zakwaterowani byli likwidatorzy, w związku z tym docieram do śladów, dokumentów, które bardzo wiele mówią o całej akcji prowadzonej po awarii. To na przykład całe zbiory regularnych pomiarów dozymetrycznych, których wykonanie wymagało niesamowitego nakładu pracy. Regularnie, w tych samych miejscach, raportowano stan dozymetryczny pomieszczeń. Później okazało się to zupełnie niepotrzebne, bo całe miasto zostało przeznaczone do porzucenia.

Odnajduję ślady akcji, o których tak naprawdę niewiele osób wie. Czasami trafiam też na osoby, które w momencie awarii dosłownie stały przed reaktorem, więc jestem w stanie potwierdzić moje przypuszczenia, do których doszedłem innymi drogami, a od nich słyszę ich potwierdzenia.

Jest jeszcze jeden wątek. Od dwudziestu lat robię zdjęcia Strefy, mam około 400 GB fotografii. Mogę więc śledzić zmiany w obrębie tego samego budynku czy tego samego widoku. To jest niesamowicie ciekawe.

Odnajduję ślady akcji, o których tak naprawdę niewiele osób wie. Czasami trafiam też na osoby, które w momencie awarii dosłownie stały przed reaktorem, więc jestem w stanie potwierdzić moje przypuszczenia, do których doszedłem innymi drogami, a od nich słyszę ich potwierdzenia.

Jest jeszcze jeden wątek. Od dwudziestu lat robię zdjęcia Strefy, mam około 400 GB fotografii. Mogę więc śledzić zmiany w obrębie tego samego budynku czy tego samego widoku. To jest niesamowicie ciekawe.

A co poza tymi smaczkami i destrukcją budynków jest również dla Pana widoczne?

Patrzę na Strefę Wykluczenia przez swego rodzaju pryzmat filozofii taoizmu. Chłonę to Tao Strefy. Obserwuję jak ruiny cywilizacji poprzemysłowej, ślady działalności człowieka są odzyskiwane przez naturę. Jak budowle są rozsadzane przez korzenie drzew, jak zwierzęta opanowują te tereny, jak wykorzystują je w bardzo czasami specyficzny sposób. Ptaki masowo przylatują do Prypeci na okres lęgowy i wiją gniazda na żyrandolach, wieszakach w szatniach, w szkolnych szafkach lub też w budkach telefonicznych – w miejscach, gdzie drapieżniki nie są w stanie zakraść się do gniazd. Potem, po okresie lęgu, wracają do dużych miast gdzie łatwiej o pożywienie wokół budek z hot-dogami i na śmietnikach przy kebabach.

Czyli przyroda króluje w Strefie Wykluczenia?

Tak.

Wiele osób głośno wyraża takie myślenie, że Strefa Wykluczenia wciąga. Mówią tak i ci oficjalni turyści, i stalkerzy.

Ktoś z uczestników kiedyś zażartował, że organizatorzy wyjazdów wzorem dilerów powinni pierwszy wyjazd fundować za darmo. A po tej pierwszej działce narkotyku tak „uzależnionych od Czarnobyla” traktować jako stałą klientelę kolejnych wypraw.

A jest może coś, co dowiedział się Pan Doktor o samym sobie, dzięki tym wizytom w Czarnobylu?

Obserwując sposoby informowania o Czarnobylu, jestem w stanie dostrzec, kiedy ludzie, którzy nawet nie chcą kłamać, w sposób zupełnie nieświadomy przekazują zniekształcony obraz. Dostrzegłem to w momencie, kiedy wyjazdy do Czarnobyla nie były jeszcze tak popularne, a zdjęcia w prasie zwykle pokazywały zaśmieconą Prypeć. Skąd to się brało? Rocznica awarii jest w kwietniu, na dwa miesiące przed rocznicą redaktorzy zaczynają szukać materiału do sensacyjnego reportażu o Czarnobylu. Wysłani przez nich dziennikarze jadą tam na przełomie lutego i marca, i obserwują Strefę Wykluczenia w momencie, kiedy spod śniegu wychodzą wszystkie zeszłoroczne śmieci. Osobiście nienawidzę tego okresu, chociaż inni mówią, że wtedy lepiej widać budynki, bo na drzewach nie ma liści. I co z tego? Badyle drzew i śmieci. To samo widzi się w tym samym okresie w Warszawie. Kiedy zaczęły się pojawiać pierwsze reportaże o Czarnobylu, to pochodziły one właśnie z wczesnego przedwiośnia, w zupełnie niezamierzony sposób przekłamując rzeczywistość.

Dostrzegam też u siebie pewną ewolucję postrzegania awarii, zdaję sobie sprawę jak sam nieświadomie przyjmowałem niektóre stwierdzenia, jako niepodlegający dyskusji pewnik. To spowodowało, że teraz w stosunku do każdej informacji podchodzę z jeszcze większą dozą krytyczności. Dostrzegam w mediach działania podmiotów, które żyją z wciskania odbiorcom swojego produktu, pseudo-informacji niewiele mającej wspólnego z prawdą i faktami. A tu pojawiają się jeszcze działania grup nacisku i interesów, które manipulują opinią publiczną przez rzesze hejterów. Temat awarii w Czarnobylu to wręcz pożywka, na której zjawisko to wyrosło.

Zona jest coraz bardziej otwarta dla turystów. Rozmawiałem jednak z dr. hab. Krzysztofem Kozakiem z Instytutu Fizyki Jądrowej PAN w Krakowie. Mówił on, że niby wszystko jest w porządku, ale Strefa Wykluczenia nie została odpowiednio uporządkowana, więc wizytę w tym miejscu można by porównać do “wycieczki do klatki z tygrysami”.

Szaleństwo turystyczne zaczęło się od EURO 2012. Ukraińcy starali się przy tej okazji zarobić jak najwięcej pieniędzy, choć już wcześniej podchodzili do tego tematu wyraźnie komercyjnie. Pierwsze moje wyjazdy były zupełnie inne – można było bez problemu iść, gdzie tylko się chce i oglądać to, co się żywnie podobało. W pewnych momentach przepisy utrudniające zwiedzanie stawały się wręcz absurdalne, nieżyciowo zbiurokratyzowane, a niektóre wytyczne ochrony radiologicznej pozbawione merytorycznych podstaw.

W niszczeniu Strefy Wykluczenia ogromny wkład mają złomiarze, ale również dawni mieszkańcy, którzy masowo odwiedzają te tereny w okolicy rocznicy awarii, Wielkanocy i długich weekendów między 1 i 2 maja a dniem zwycięstwa 9 maja. W dni otwarte mieszkańcy przyjeżdżają od strony Kijowa, wtedy wszystkie cztery pasy ruchu w kierunku wjazdu są zastawione kilometrowymi kolejkami samochodów. Między tymi pasami stoją funkcjonariusze, którzy spisują jedynie numery rejestracyjne, numery dowodów osobistych kierowców i zapisują liczbę osób w danym pojeździe. To ci ludzie przywożą ze sobą całe bagażniki wałówki i wódki, by w Strefie zaliczyć wiosenny piknik w pięknych okolicznościach przyrody. Większość śmieci pozostaje właśnie po tych libacjach byłych mieszkańców, a właściwie to dorosłych w tej chwili dzieci byłych pracowników, którzy z tym miejscem są związani jedynie wspomnieniami szkolnych wygłupów w gronie rówieśników z klasy.

Z kolei turyści to plaga przestawiania przedmiotów i robienia specyficznych “ustawek” czy “ołtarzyków czarnobylskich”. Lalki z przedszkola ubrane w maski przeciwgazowe, w hełmach z nocników na głowie i portretem Lenina w tle. Skala tych praktyk jest niewyobrażalna. Paweł Mielczarek kilka razy pracował z fotografami 3D i osobami, które skanowały pomieszczenia na potrzeby projektów wirtualnej rzeczywistości. Gdy po kilku tygodniach wracali w to samo miejsce, okazywało się, że wszystko w zostało zupełnie inaczej poprzestawiane.

Szaleństwo turystyczne zaczęło się od EURO 2012. Ukraińcy starali się przy tej okazji zarobić jak najwięcej pieniędzy, choć już wcześniej podchodzili do tego tematu wyraźnie komercyjnie. Pierwsze moje wyjazdy były zupełnie inne – można było bez problemu iść, gdzie tylko się chce i oglądać to, co się żywnie podobało. W pewnych momentach przepisy utrudniające zwiedzanie stawały się wręcz absurdalne, nieżyciowo zbiurokratyzowane, a niektóre wytyczne ochrony radiologicznej pozbawione merytorycznych podstaw.

A co z tym bezpieczeństwem i turystyką?

Bardzo wiele rzeczy w Strefie zostało po prostu porzuconych przez instytucje zaangażowane w likwidację skutków awarii. Przypomina mi to historię ewakuacji wojsk amerykańskich z Pacyfiku, która miała być przeprowadzona w sposób bardzo uporządkowany, były dokładne plany, w jakiej kolejności wywozić sprzęt i wycofywać jednostki. Ale Dwight Eisenhower, by zdobyć przed wyborami dodatkowe punkty w kampanii o prezydenturę, zaczął wycofywać wojska rocznikami powołania do służby. Żołnierze błyskawicznie opuszczali zajmowane przez siebie miejsca, nie troszcząc się swoje wyposażenie. Kiedy po kilkudziesięciu latach jako turyści w wieku emerytalnym wracali do swoich baz, znajdowali porzucone przedmioty dokładnie w tych miejscach, w których je po raz ostatni użyli. Tego rodzaju działania zauważyłem w wielu miejscach w Strefie, choćby w zakładach Jupiter. Są tam np. prowadzone do pewnego momentu zeszyty, w których skrzętnie odnotowywano przekazanie każdego klucza w zakładach, codzienne zapisy, o której godzinie pobrano dany klucz, kto to zrobił, o której godzinie go oddano i kto sprawdził, czy to rzeczywiście ten sam klucz a pomieszczenie zostało zaplombowane. Nagle ostatni zapis przed końcem pracy trzeciego bloku i ten tajny zeszyt fru… na podłogę. Zeszyt leży tam do dnia dzisiejszego, z przedziurkowanymi kartkami zabezpieczonymi specjalną plombą, aby ktoś przypadkiem żadnej stronicy nie wyrwał. W pewnym momencie przestało kogokolwiek obchodzić, co się dalej dzieje z tajnym dokumentem objętym klauzulą specjalnego zarachowania. To szokujące, jeśli pomyśleć, że dzień wcześniej za zgubienie tego zeszytu można było być pociągniętym do odpowiedzialności. W podobny sposób kończono pracę wielu służb zajmujących się zabezpieczaniem odpadów w terenie.

Jeśli chodzi o promieniowanie, to kiedyś rozmawiałem z grupą dozymetrystów pracujących na drodze między Prypecią a elektrownią, w rejonie prywatnych garaży i cmentarza. Zaznaczali miejsca, w których odczytali wyższy poziom – wbijali w ziemię specjalne szpilki ze wstążką i oznaczeniem, że w danym miejscu jest jakiś hot spot. Przecież żadnym problemem jest pójść tam z łopatą, pozbierać ziemię z tych miejsc i wywieźć. Następny przykład – przy „diabelskim młynie” w parku rozrywki w Prypeci rośnie mech, który – choć niczyjemu zdrowiu to nie zagraża – wykazuje wyraźnie wyższy poziom promieniowania, bo w tym miejscu jest zagłębienie, do którego spływa woda z całego, wyasfaltowanego placyku. Ten mech wyciąga cez z ziemi, a gdy usycha, to następny mech utrzymuje skumulowany cez znowu w warstwie powierzchniowej. Jaki problem pójść tam z łopatą, zebrać i wywieźć te porosty na składowisko?

Ale ktoś tak robi?

Właśnie o to chodzi, że nikt tego nie robi, bo nikt nie czuje się za to odpowiedzialny. Są ludzie odpowiedzialni za pilnowanie Strefy Wykluczenia i jej pilnują. Są ludzie odpowiedzialni za pomiary dozymetryczne i je prowadzą. Inni pilnują turystów, by przestrzegali przepisów o obowiązkowej długości rękawów i to robią. Ale nikt nie czuje się odpowiedzialny za działania, które wymagają myślenia i podjęcia jakichś decyzji. Ktoś mógłby za jakiś czas złośliwie podważyć słuszność tej decyzji, więc lepiej jej nie podejmować.

Czyli te wątpliwości – jechać czy nie jechać, czy tam jest bezpiecznie czy też nie – są całkiem uzasadnione?

Nie są uzasadnione, jest tam bezpiecznie. Ale jaki problem, by przy pomocy naprawdę niewielkich środków było jeszcze bezpieczniej?

Druga część rozmowy z dr. inż. Markiem Rabińskim za tydzień.


Dr inż. Marek Rabiński – absolwent Wydziału Mechanicznego Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej (specjalność – energetyka jądrowa), doktor nauk technicznych, adiunkt w Narodowym Centrum Badań Jądrowych w Świerku (fizyka i inżynieria plazmy); autor dwustu kilkudziesięciu publikacji naukowych, kierujący zadaniami programów europejskich EURATOM i EUROfusion kontrolowanej syntezy jądrowej; członek założyciel Polskiego Towarzystwa Nukleonicznego i Stowarzyszenia Ekologów na Rzecz Energii Nuklearnej, członek Europejskiego Towarzystwa Nukleonicznego;  organizator wyjazdów do Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia; popularyzator nauki.