Licznik Geigera

Oleg Genrych: młodsze pokolenie powinno wiedzieć i pamiętać o tamtych wydarzeniach

Fot. z archiwum Olega Genrycha dla CZARNOBYLive

Oleg Iwanowicz Genrych (Олег Иванович Генрих) – technik, operator hali reaktora nr 4 w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej był gościem CZARNOBYLive. Oto jego wspomnienia z pamiętnych chwil w kwietniu 1986 r.

„Moje urodziny przypadają na 24 kwietnia, w 1986 roku skończyłem 26 lat. Spotkanie urodzinowe z przyjaciółmi przełożyłem na dzień wolny – święto 1 Maja, tak by wszyscy mogli się spotkać. Nie udało się.

Pracę w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej rozpocząłem na stanowisku spawacza po trzech latach służby wojskowej na radzieckich okrętach podwodnych operujących na Oceanie Spokojnym. Mieszkałem w Prypeci przy ulicy Sportowej 8, mieszkanie nr 67.

W 1984 roku, po ukończeniu wszystkich szkoleń i pomyślnym zdaniu wymaganych egzaminów, przeszedłem do Wydziału Reaktorów nr 2 (Реакторный Цех №2) na stanowisko technika (operatora) hali reaktora bloku energetycznego nr 4. Pracowałem tam od rozpoczęcia eksploatacji tego bloku (marzec 1984 r.). Naczelnikiem Wydziału Reaktorowego nr 2 był Aleksander Piotrowicz Kowalenko (Александр Петрович Коваленко).

Tamtej nocy (z 25 na 26 kwietnia 1986 roku) miałem dwie zmiany pod rząd. Wszyscy pracownicy operacyjni elektrowni jądrowej byli przydzieleni do konkretnej zmiany. Ja pracowałem w trzeciej, a ta wypadała 25 kwietnia w godzinach 16:00-00:00. Kolejna, tzw. piąta zmiana należała do mojego kolegi, którego miałem zastąpić, ponieważ poleciał do Leningradu na wesele przyjaciela. O północy skończyłem moją pierwszą zmianę, sporządziłem wszystkie notatki i przygotowywałem się do rozpoczęcia kolejnej. Koledzy wrócili już po pracy do swoich domów w Prypeci. Ja zostałem i następne osiem godzin (00:00-08:00) miałem przepracować wraz ze starszym operatorem hali reaktora Anatolijem  Charłampijewiczem Kurguzem (Анатолий Харлампиевич Кургуз).

Wszystko przebiegało normalnie, czwarty blok elektrowni miał być zgodnie z harmonogramem wyłączony w celu przeprowadzenia remontu, więc moc reaktora zmniejszano zgodnie z instrukcjami dyspozytora systemu elektroenergetycznego. W takich momentach nie wolno było wchodzić do centralnej hali (hali reaktora). Podstawową cechą pracy reaktorów kanałowych dużej mocy, czyli reaktorów RBMK (Реактор Большой Мощности Канальный) jest możliwość przeładunku paliwa jądrowego w pracującym reaktorze bez zmniejszania jego mocy. Podczas normalnej eksploatacji reaktora zajmowaliśmy się właśnie obsługą maszyny rozładunkowo-załadunkowej (Разгрузочно-загрузочная машина) służącej do wymiany prętów paliwowych.

Tamtej nocy Anatolij Kurguz i ja siedzieliśmy w pomieszczeniu naszej sterowni, na poziomie +35,5 metra, i czekaliśmy na polecenia inżynierów. Nie wiedzieliśmy nic o planowanym eksperymencie, którym miano zbadać, przez jak długi czas wystarczy energii kinetycznej wirującego wirnika turbogeneratora podczas tzw. jego wybiegu do zasilania energią elektryczną silników pomp wody chłodzącej i pomp cyrkulacyjnych w przypadku awaryjnego zaniku napięcia. Elektrownia jądrowa jest skomplikowanym i potężnym mechanizmem w którym każdy pracownik odpowiada za swoją specjalizację. Dowiedziałem się o tym doświadczeniu dopiero wiele miesięcy po katastrofie.

Na kilka dni przed wypadkiem wykonano kilka napraw w naszej sterowni, a pracownicy dobudowali podręczny magazyn. Chwilę przed pierwszym wybuchem wszedłem do niego, żeby coś wziąć. Było to ciasne, duszne i pozbawione okien pomieszczenie. Z powodu gorąca zdjąłem kurtkę roboczą i powiesiłem na drzwiach. Chwilę później usłyszałem eksplozję, budynek zatrząsł się gwałtownie, jakby dosłownie został podrzucony, oświetlenie natychmiast zgasło, wszystko syczało, skądś wylewała się woda.

Fot. z archiwum Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej

Z pomieszczenia obok usłyszałem krzyki mojego kolegi. Schyliłem się otwierając drzwi, i w tym momencie strumień pary wodnej uderzył mnie w klatkę piersiową. Zawołałem Anatolija Kurguza. Udało mu się wczołgać do tego magazynku. Zamieniliśmy kilka zdań i zdaliśmy sobie sprawę, że musiało się wydarzyć coś poważnego, eksplozja była bardzo silna. Wyglądało na to, że sprzęt został uszkodzony i nie było sensu go ratować. Co więcej, wejście do hali reaktora było skrajnie niebezpieczne, trzeba było się jak najszybciej wydostać z tego miejsca.

W całkowitej ciemności wypełzliśmy ze sterowni na korytarz. Było tam trochę jaśniej, bo przez okna wpadało światło księżyca. Korytarz był zniszczony: wybite okna, wszędzie beton, kawałki zbrojenia. Próbowaliśmy dostać się do windy i schodów, ale kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że nie ma już windy ani klatki schodowej – zawaliła się cała ściana. Wtedy zdecydowaliśmy się zawrócić i spróbować przejść do trzeciego bloku przez korytarze wentylacyjne. Ale one też były zniszczone i zawalone. Niemożliwym było nawet przeczołganie się przez nie. Wszystkie drogi ucieczki zostały odcięte.

Przypomniałem sobie, że w miejscu, w którym budynek reaktora przylega do hali turbin, znajdują się całkiem blisko dodatkowe schody awaryjne. Tam się udaliśmy. Najwyraźniej był to fragment mocniejszej konstrukcji, więc ta klatka schodowa ocalała. Kiedy byliśmy na tych schodach, nagle włączyło się oświetlenie awaryjne i zobaczyłem, co się stało z moim przyjacielem. Był bardzo mocno poparzony, nie miał skóry na dłoniach, cały był mokry i brudny.

Później zdałem sobie sprawę, że w chwili wybuchu Anatolij siedział w sterowni przy stole z rurą wentylacyjną bezpośrednio nad sobą. Podczas eksplozji do wentylacji dostała się gorąca mieszanina pary wodnej. Został bardzo mocno poparzony.  Dobrze, że udało mu się zakryć twarz rękami. Pilnie potrzebował pomocy lekarskiej. Nasze pomieszczenie techników hali reaktora znajdowało się wysoko, na poziomie +35,5 metra nad ziemią. Musieliśmy jak najszybciej zejść na dół. Zbiegając po schodach, na poziomie +12 metrów, spotkaliśmy dwóch techników obwodu gazowego, a jeszcze niżej (na poziomie +10 metrów) – zastępcę głównego inżyniera czarnobylskiej elektrowni Anatolija Stiepanowicza Diatłowa (Анатолий Степанович Дятлов).

W tamtym momencie zakładaliśmy, że reaktor jest nienaruszony, a tło promieniowania nie jest krytyczne. Zeszliśmy wszyscy razem na parter. Drzwi jednak były zamknięte na kłódkę. Jakąś rurą wybiliśmy znajdujące się w pobliżu okno. Przez ten otwór podaliśmy sobie Anatolija Kurguza. On sam na skutek poparzeń nie mógł niczego chwycić rękami. Pobiegliśmy do wejścia, okrążając budynek. Dopiero wtedy zobaczyłem pełną skalę tego, co się wydarzyło. Zniszczone zostały ściany budynku hali reaktora, fragmenty potężnych betonowych płyt wisiały na prętach zbrojeniowych, a  na ziemi leżały elementy grafitowych bloków. Ale najstraszniejsza rzecz znajdowała się w epicentrum wybuchu: z ruin hali reaktora bił jasny słup światła. Jakby zorza polarna. Jakie musiało tam być promieniowanie, trudno sobie wyobrazić. Na punkcie kontrolnym żołnierze strzegący elektrowni zatrzymali nas. Zapytali: kim jesteśmy? Potem wezwali karetkę. Przyjechała dziesięć minut później. Anatolij Kurguz został zabrany do Centrum Medycznego nr 126 w Prypeci.

My wróciliśmy do budynku administracyjno-biurowego ABK-2 (Административно-бытовой корпус № 2),gdzie już zbierał się personel uszkodzonego czwartego bloku: elektrycy, turbiniści, chemicy, operatorzy. Wydano polecenia dotyczące wstępnej likwidacji skutków wypadku. Pierwszy, drugi i trzeci blok energetyczny nadal pracowały. Trzeba było działać szybko, bo do końca nikt nie wiedział, co się stało i co jeszcze może się wydarzyć. Wziąłem prysznic, przebrałem się w czyste ubranie robocze i podszedłem do bramki dozymetrycznej. Dozymetr głośno zapikał i zaczął mrugać na czerwono. Zdałem sobie sprawę, że nawet dokładne mycie tutaj nie pomoże. Schodząc na parter, dołączyłem do personelu mojego bloku. Czekając na polecenia inżynierów poczułem mdłości, zacząłem wymiotować.

Od razu przypomniałem sobie zajęcia z ochrony przed promieniowaniem, podczas których wielokrotnie nam wyjaśniano, że wymioty są pierwszą oznaką nadmiernej ekspozycji na promieniowanie radioaktywne. Nie pamiętam dokładnie, co stało się potem. Ktoś zabrał mnie do lekarza. Ten zbadał mnie i kazał wysłać do szpitala. Przyjechała karetka i ruszyliśmy w kierunku Prypeci. W pobliżu hali turbin zatrzymała się, a do samochodu zabrano jeszcze trzech strażaków. Trochę mi przeszło, ale zabrani strażacy bardzo wymiotowali. Byli to ci sami strażacy, którzy jako pierwsi przyjechali gasić pożar na dachu hali turbin.

Zabrano nas do Centrum Medycznego nr 126 w Prypeci. Tam nas zbadano. Okazało się, że mam poparzone 80 proc. ciała, zachorowałem na chorobę popromienną III stopnia. Mój partner z tej nocy, Anatolij Kurguz, został jeszcze bardziej napromieniowany. Umarł dwa tygodnie później, jako jeden z pierwszych.

26 kwietnia mogłem jeszcze zobaczyć się z najbliższymi – wyglądając przez okno. Pod szpital przyszła żona z dziećmi (dwie córki: starsza w wieku 22 miesięcy i młodsza urodzona 26 lutego 1986 roku) oraz moi rodzice, którzy też mieszkali w Prypeci. Twarz miałem brązową, jakby spaloną słońcem. Tego samego dnia, około dziewiątej wieczorem zabrano najbardziej poszkodowanych do autobusów i przewieziono na lotnisko w Boryspolu. Stamtąd odlecieli do Moskwy. Większość osób z tego pierwszego rejsu nie mogła się samodzielnie poruszać. Przenoszono ich na noszach. Ja wyjechałem w drugiej grupie, w południe 27 kwietnia. Transportowano nas na kijowskie lotnisko Boryspol trzema autobusami. O dziewiątej wieczorem byłem już w 6. Szpitalu Klinicznym w Moskwie (Московская клиническая больница №6). Łącznie około 300 osób wysłano w tych dwóch specjalnych lotach do Moskwy.

Wszyscy trafiliśmy do 6. Szpitala Klinicznego, gdzie lekarze przez około pół roku walczyli o nasze życie. Przeprowadzali różne operacje, niektórym przeszczepiono tkanki i szpik kostny. W sumie przeszedłem dziewięć operacji po czarnobylskiej katastrofie.

Wszyscy leżeliśmy w pojedynczych pokojach, w izolacji, ponieważ w ostrym okresie choroby popromiennej organizm jest osłabiony, a każda infekcja może zakończyć się śmiercią. To było bardzo trudne psychicznie. Żonie udało się przekazać mi fotografię z córkami. To pomogło mi przetrwać najgorsze. Miałem dla kogo żyć. Do dzisiaj czuję wdzięczność dla lekarzy, bo dzięki nim przeżyłem, pokonałem chorobę popromienną.

Przy wypisaniu ze szpitala każdy otrzymał ankietę, której ostatnim pytaniem było: „Gdzie chcesz mieszkać?”. Napisałem, że chcę zamieszkać w Zielenogradzie (Зеленоград), ale odmówiono mi – wówczas było to zamknięte miasto, jeden z najpotężniejszych ośrodków elektroniki, mikroelektroniki i przemysłu komputerowego w Związku Radzieckim. Przydzielono mieszkanie w Moskwie. Od tego czasu mieszkamy tutaj z rodziną.

Od wielu lat zajmuję się pracą społeczną w swojej okolicy, prowadząc organizację, która pomaga ofiarom wypadków jądrowych w uzyskaniu pomocy medycznej, rekompensat, a czasem nawet mieszkań. Organizujemy imprezy okolicznościowe, rocznicowe, opowiadamy młodzieży o katastrofie w Czarnobylu. Uważam, że młodsze pokolenie powinno wiedzieć i pamiętać o tamtych wydarzeniach.”


Materiał powstał na podstawie rozmowy w programie CZARNOBYLive. Opracowanie: Jacek Domaradzki

CZARNOBYLive: Oleg Genrych