Licznik Geigera

„Widok spadających gwiazd będzie jednym z piękniejszych widoków w moim życiu”

Gdzie jesteśmy? W lesie... Fot. Staszek (stalker)
Gdzie jesteśmy? W lesie... Fot. Staszek (stalker)
Gdzie jesteśmy? W lesie... Fot. Staszek (stalker)
Gdzie jesteśmy? W lesie… Fot. Staszek (stalker)

„Koło drugiej w nocy byliśmy już w naszym mieszkaniu i po zjedzeniu skromnej kolacji poszliśmy na dach, zabierając ze sobą na raty karimaty i śpiwory. Było dość ciepło, a widok spadających gwiazd nad – wtedy jeszcze – starym sarkofagiem, będzie jednym z piękniejszych widoków w moim życiu. Zasnęliśmy” – pisze stalker Stanisław w ostatniej części opowieści o swojej drugiej nielegalnej wyprawie do Zony.

15 sierpnia 2016 r. godz. 2, może 3 w nocy

Przerzuciliśmy nasze rowery przez most. Nikogo nie słychać – dobry znak, połowa sukcesu. Było ciemno, a może jasno? Już nie pamiętam. Raczej ciemno. Na pierwszym przystanku autobusowym (dodałbym „opuszczonym”, ale tu wszystko jest opuszczone, więc tylko marnowałbym papier, gdybym napisał to w książce, ale że piszę to na blogu, to marnuję cenną przestrzeń serwerów) zrobiliśmy obiecany postój, gdyż z rowerem Justyny był problem – jechał za wolno.

Popatrzyłem swoim amatorskim okiem i uznałem, że faktycznie mogło się jej źle jeździć, ponieważ krzywo zamontowane przednie koło sprawiało, że przez pół obrotu tarły o nie klocki hamulca. Nie mając niczego oprócz radzieckiego klucza podarowanego przez ochroniarza w malińskim hotelu, najrozsądniejszą opcją było rozwarcie hamulca na stałe tak, żeby nie dało się go używać i zamiana rowerami (Justyna –  jak wspominałem była po półżyciowej przerwie w jeżdżeniu na tychże, więc wolała nie ryzykować jazdy z jednym hamulcem).

Tak też zrobiliśmy i pojechaliśmy dalej lawirując między gałęziami leżącymi na starym, radzieckim asfalcie – swoją drogą, będącym w lepszym stanie niż niejedna główna droga na Ukrainie.

Szlaban dawnej granicy strefy. Fot. Justyna
Szlaban dawnej granicy strefy. Fot. Justyna

Przejeżdżając przez kilka wiosek, nasłuchując pisków lisa biegającego w bliskiej od nas odległości i posilając się po drodze kilkoma batonami dotarliśmy razem ze wschodem słońca do mostu na rzece Ilja.

Oglądając ciągnące się po horyzont pola i wijącą się między nimi rzekę Ilję usłyszeliśmy… dźwięk. Głos, czy szelest, sami nie wiemy. Ukryliśmy się w rowie i spadło na nas jakieś jabłko. Atmosfera była bardzo wyluzowana, zupełnie odwrotna niż przy pierwszym wyjeździe, więc próbując bez skutku zachować powagę nagraliśmy tylko wideo, że „kitramy się w krzakach, a ktoś rzuca do nas jabłkami”, żeby po chwili, uznając, że jest tu nas dwójka i nikt nam nic nie zrobi, wyjść z kryjówki i wejść w gęsty las.

Dwa lata temu jeszcze nie wiedziałem, że kilometr czy dwa dalej jest ładna, piaszczysta droga prowadząca prosto do następnej wioski, więc po prostu poszliśmy na azymut, chcąc dotrzeć do przeciwpożarowej przecinki. Jak mówiłem – atmosfera była inna niż na wcześniejszej wyprawie – gdy tam przerażał mnie każdy dźwięk, tutaj tego nie było. Szliśmy głośno, jak u siebie, śmiejąc się z każdego dźwięku, sytuacji, która jeszcze rok wcześniej przyprawiłaby mnie o zawał serca. Po godzinie przepychania się przez gęste krzaki dotarliśmy do asfaltowej drogi, której być tu nie powinno. Okazało się, że zatoczyliśmy krąg, wracając do punktu wyjścia…

Tak się kończy chodzenie "na przestrzał" bez patrzenia na kompas, czy chociażby pozycję słońca na niebie. Fot. Google Maps
Tak się kończy chodzenie „na przestrzał” bez patrzenia na kompas, czy chociażby pozycję słońca na niebie. Fot. Google Maps
Gdzie jesteśmy? W lesie... Fot. Staszek (stalker)
Gdzie jesteśmy? W lesie… Fot. Staszek (stalker)
Jedno z moich ulubionych stalkerskich zdjęć, autorstwa Justyny.
Jedno z moich ulubionych stalkerskich zdjęć, autorstwa Justyny.

Po kilku godzinach przedzierania się z rowerami przez krzaki, przed południem dotarliśmy do Łubianki, gdzie spędziliśmy ciepły dzień na spaniu i opalaniu się, a przede wszystkim na zastanawianiu się, czy czasowo wyrobimy się z powrotem do Polski, nie spóźniając się do pracy. Starałem się przekonać mojego współtowarzysza wyprawy, że nielegal bez Prypeci to żaden nielegal i można pomyśleć też nad pewną UKRYTĄ OPCJĄ (o której później).

Tak było ciepło. Fot. Justyna
Tak było ciepło. Fot. Justyna

Opuściliśmy wioskę i kilka razy skacząc przed samochodami, po kilku godzinach w końcu dojechaliśmy do Prypeci. Zostawiliśmy rowery przy niedokończonych garażach, 500 metrów od miasta i idąc dziwnymi polami, prawie łamiąc sobie nogi w dziurach, z których pewnie dawniej pobierano próbki gleby, dotarliśmy pod Fujiyamę. Koło drugiej w nocy byliśmy już w naszym mieszkaniu i po zjedzeniu skromnej kolacji poszliśmy na dach, zabierając ze sobą na raty karimaty i śpiwory. Było dość ciepło, a widok spadających gwiazd nad – wtedy jeszcze – starym sarkofagiem, będzie jednym z piękniejszych widoków w moim życiu. Zasnęliśmy.

Wschody są piękniejsze od zachodów, dlatego warto się przemóc i wstać o tej 4 nad ranem :) Fot. Staszek (stalker)
Wschody są piękniejsze od zachodów, dlatego warto się przemóc i wstać o tej godz. 4 nad ranem 🙂 Fot. Staszek (stalker)

Rankiem, po posileniu się kabanosem i batonem przedarliśmy się pod stadion, żeby spotkać polską grupę, z która mieliśmy… wyjechać ze strefy. Połaziliśmy trochę po Prypeci i pod wieczór, gdy złapał nas już silny deszcz, podeszliśmy do autobusu, gdzie tajemniczy człowiek wziął od nas paszporty, żeby dopisać nas ołówkiem na wydrukowaną listę uczestników (serio!).

Zdziwieni usadowiliśmy się w nowiutkim autobusie i ruszyliśmy w kierunku stacji kolejowej Siemichody, gdzie zostawiając grupę wracającą do Sławutycza, już w pięcioosobowym składzie (Ja, Justyna, kierowca, przewodnik i tajemniczy, starszy człowiek) ruszyliśmy w kierunku miasteczka Czarnobyl.

Jak pewnie pamiętacie – między Prypecią a Czarnobylem znajduje się KPP (punkt kontrolny) Lelów, strzegący wjazdu i wyjazdu z 10-kilometrowej strefy całkowitego wysiedlenia. Zatrzymaliśmy się i trochę zestresowani, ale ostatecznie bez większych problemów przeszliśmy przez bramki dozymetryczne. Mniej szczęścia miał zabrany przez nas po drodze pracownik elektrowni, który „zapikał” i groziło mu zostanie zakopanym na wieki w ołowianej trumnie. Czy tak się stało, już się nie dowiedzieliśmy, bo w dalszą drogę ruszyliśmy w okrojonym składzie, zostawiając nieszczęśnika na KPP.

Andrzej, bo tak było na imię jadącemu z nami przewodnikowi, zaproponował, żebyśmy zatrzymali się przy jednym z miejscowych sklepów, w celu uzupełnienia płynów i kończących się papierosów. Żar lał się z nieba, więc zaopatrzyliśmy się w dwulitrową colę i lody „Eskimos”, uznając, że jest to dość zabawne być nielegalnie w Zonie i jak gdyby nigdy nic wejść do sklepu, zachowując się jak każdy inny klient oraz mieć jeszcze pretensje do ekspedientki, że sklep nie prowadzi sprzedaży wyrobów tytoniowych.

Ruszyliśmy dalej. Mając przed sobą jeszcze kilkanaście kilometrów do wyjazdowego KPP Dytjatki, zaczęliśmy zastanawiać się kiedy i gdzie dołączymy do legalnej grupy, żeby wrócić z nimi do Polski. Co istotne, autobus, w którym teraz siedzieliśmy, nie był naszym docelowym środkiem transportu, po dojechaniu do Kijowa miał zaraz jechać do Odessy. Zachęcony żelkami i innymi polskimi smakołykami kierowca (nomen omen był pierwszy raz w Strefie i bardzo mu się tutaj podobało) zaproponował nam nawet, czy nie chcemy się z nim zabrać nad morze Czarne. „Zawiozę was, popływacie sobie, poopalacie się i wrócicie do domu” plan wydawał się być kuszący, ale niestety – jak się za chwilę okaże – nie miał prawa się udać.

Po zatrzymaniu się na KPP Dytiatki i przejściu kolejnej kontroli dozymetrycznej, szczęśliwi, że udało się bez żadnych konsekwencji pogwałcić ukraińskie prawo, schowaliśmy się z tajemniczym człowiekiem za wiatą okolicznego przystanku, żeby zgodnie z obietnicą oddać mu za przysługę trochę lokalnej waluty.

Czterocyfrowa kwota z końcówką UAH przestała być już nasza, ale za to udało nam się w ekspresowym tempie pójść do Prypeci i z powrotem. Czując pewien niedosyt, że nasz pobyt trwał mniej niż dwie doby, byliśmy i tak zdziwieni, że czas w strefie płynie tak wolno. Będąc tam niecałe 40 godzin, odczuwaliśmy to jak przynajmniej pięciodniową wyprawę.

KPP Dytiatki. Fot. Tomasz Róg
KPP Dytiatki. Fot. Tomasz Róg

Ruszyliśmy z zapasem czasu mającym nam starczyć na dojechanie do odległego o sto kilometrów od Kijowa miasteczka Malin, gdzie wciąż czekały na nas nasze bagaże. Nasze dobre nastroje jednak zniszczyło niespodziewane zatrzymanie autokaru – pękła jakaś uszczelka. W szczerym polu. Dwadzieścia kilometrów za granicą Strefy. W tamtym momencie już byłem niemal stuprocentowo pewien, że ciąży nade mną klątwa, która sprawia, że dopóki nie przekroczę granicy ukochanej Zony to jakaś niewidzialna siła będzie rzucała mi kłody pod nogi, starając się maksymalnie utrudnić podróżowanie po Ukrainie.

Sentymenty i inne rozważania trzeba było jednak odrzucić na bok i zastanowić się co robić dalej. Kierowca poszedł szukać w pobliskiej wiosce lokalnego majstra, a nam pozostało jedynie czekać patrząc tylko jak zbliża się godzina odjazdu pociągu Kijów – Malin, od którego dzieliło nas wciąż kilkadziesiąt kilometrów.

Andrzej, przewodnik, który zabrał się z nami do Kijowa, zaproponował, żebyśmy skorzystali z opcji pojechania lokalną marszrutką. Tak, też zrobiliśmy, sadowiąc się wygodnie w busie, zapłaciliśmy jakieś śmiesznie niskie pieniądze, w wysokości około 20 UAH od osoby i byłoby kolorowo, gdyby nie fakt, że dostaliśmy telefon z autobusu, że jednak chyba się uda go naprawić i oczywiście… skorzystaliśmy z tej opcji. Marszrutka odjechała, my wróciliśmy do autobusu, gdzie okazało się, że – jednak trochę to jeszcze potrwa. Nosz…

Będąc już trochę rozbawieni absurdem tej sytuacji uznaliśmy, że nie ma co ryzykować, idziemy na przystanek autobusowy i jedziemy pierwszym lepszym busem jaki się zatrzyma.

Trochę papierosów wypaliliśmy zanim przyjechał oczekiwany transport i docierając już po zmroku do Kijowa skierowaliśmy się na dworzec PKP (właściwie to UZ, bo tak się nazywa ichniejszy państwowy przewoźnik). Jak mogliśmy się spodziewać, następny pociąg do Malina był dopiero rano, więc trzeba było pójść na kompromis i olewając bagaże, skupić się na najważniejszym, czyli wyrobieniem się na czas na stację benzynową w wiosce Bucza, gdzie miał zatrzymać się autobus zabierający nas do Polski.

Jak na złość na naszych telefonach zostało nam po kilka procent baterii, więc nie ryzykując stracenia kontaktu ze światem, zamiast zdobyć od znajomego sprawdzony numer na taxi, wzięliśmy taksówkę spod dworca…

Każdy turysta, gdziekolwiek nie pojedzie, powinien wiedzieć, że ostatnie miejsce gdzie szuka się taksówek to plac przed dworcem. Jeśli was nie oskubią z pieniędzy krzycząc sobie kwotę dziesięciokrotnie wyższą od faktycznej, to na pewno zapamiętacie taką podróż na długo. Tak było i tutaj. Moje mało wybredne oko uznało, że idealnym samochodem do zawiezienia nas 20 kilometrów za miasto będzie pomalowana w żółtoczarną kratownicę, niczym samochód przeznaczony do testów zderzeniowych, stareńka Daewoo Nexia z łysym jegomościem za kierownicą. Kolia, bo tak było mu na imię (tak naprawdę, to nie pytałem go, ale na pewno tak miał, sądząc po „osiedlowym” stylu) zapytał „Kuda? i ruszyliśmy w naszą najbardziej stresującą w życiu podróż.

Pan Kola po kilkuset metrach uznał, że dobrą opcją będzie odpalić papierosa mając za sobą dwójkę pasażerów. Jednak to byśmy jeszcze zrozumieli – no Ukraina w końcu. Jednak zaczęliśmy się mocno zastanawiać nad trzeźwością umysłu naszego kierowcy, kiedy gnając ponad 100 km/h przez miasto, do palenia papierosa dorzucił rozmowę przez telefon. Przez pewien czas wydawało mi się, że trzecią ręką stara się, sądząc po zapachu, odpalić między kolanami jakąś sziszę.

Popatrzyliśmy z Justyną na siebie, trochę spłoszeni, w oczach mając tylko pytające: „Czy my na pewno dobrze jedziemy?” Ostatki baterii na telefonie pokazały nam, że prawdopodobnie zmierzamy w dobrym kierunku, ale że w głowach mieliśmy już wylądowanie w bagażniku tejże Nexii i w najlepszym wypadku pozbawienie nerek, więc informacja ta niezbyt nas uspokajała. Nie pomogła również podsłuchana rozmowa naszego sympatycznego Ukraińca, z której zrozumieliśmy tylko kilka urywków: „No tak… jadę już do ciebie… na razie wiozę dwójkę”.

Gdy to usłyszałem wyjąłem dyskretnie z portfela 200 dolarów trzymane na wszelki wypadek i schowałem je pod bokserki. Może chociaż bieliznę na nas zostawią – pomyślałem i już chciałem rozpocząć podsumowanie swojego życia, gdyby nie fakt, że za oknem mignęła mi tabliczka z napisem BuczaEmocje trochę zeszły, a gdy zauważyliśmy znajomą z legalnych wyjazdów stację benzynową wiedzieliśmy, że gdy tylko uda nam się opuścić tą przeklętą taksówkę, to już wygraliśmy drugie życie. Kola się zatrzymał, my wybiegliśmy jak oparzeni, zabierając szybko z bagażnika plecaki.

– Ile? – zapytałem taksówkarza
– 100.
– Serio, tak mało? – powiedziałem do Justyny, kurcze mam tylko dwusetkę.

Daliśmy mu różowy banknot z Lesią Ukrainką. Zdziwił się, że nie chcemy reszty, ale zdziwił się do pustej przestrzeni, bo nas tam dawno już nie było. Ukryliśmy się w restauracji na stacji benzynowej i śmiejąc się do siebie zaczęliśmy analizować jak cudem uciekliśmy z objęć śmierci.

W końcu autobus z legalsami przyjechał. Tradycyjne milion pytań: „A gdzie śpicie? A co pijecie? A czy się nie boicie, że to pijecie? A czy słychać zwierzęta? A gdzie się myjecie? Ale jak to się nie myjecie? A gdzie robicie kupę?”

Po zaspokojeniu ciekawości całego autobusu, w końcu można było pójść spać, żeby obudzić się dopiero na granicy, gdzie po staniu w tradycyjnie długiej kolejce, w końcu wjechaliśmy do Polski.

Wszystko ostatecznie skończyło się szczęśliwie, ale bagaże wciąż czekały na nas w malińskim hotelu Ukraina. Wymyśliłem, że skoro niedługo mam urodziny, to można by pojechać w kilka osób na Ukrainę, autobusem legalnej wycieczki, która miała mieć miejsce w tym terminie i przy okazji zabrać nasze torby. Zapytałem o to organizatora (niech będzie, że ma na imię Paweł). Stwierdził, że przyda mu się pomoc przy tym wyjeździe i tak dwa tygodnie po nielegalu, znów byłem w drodze do Czarnobyla. Obudziłem się, włączyłem mapę, żeby dowiedzieć się, gdzie jestem, okazało się, że fuksem nie zaspałem Malina i ledwie jeszcze kontaktując podszedłem do Pawła, mówiąc: „Zatrzymasz się tutaj?” Trochę się zdziwił, bo co interesującego może być pośrodku takiego pustkowia? Przypomniał sobie jednak, że głównym celem mojego pobytu jest zabranie bagaży. Nie było tylko wiadomo, czy wyrobie się czasowo z dotarciem do położonego jakieś 10 kilometrów od głównej drogi Malina i dogonienia ich w Kijowie. Na szczęście okazało się, że grupa chce spędzić jeszcze kilka godzin w willi Janukowycza nieopodal Kijowa, więc wydawało się, że zdążyć powinienem z palcem w zupie.

I tak przez 10 kilometrów... Fot. Staszek (stalker)
I tak przez 10 kilometrów… Fot. Staszek (stalker)

Wyszedłem z autobusu, strasznie zaspany i zaopatrzony jedynie w telefon, portfel, paszport i dwa łyki Mirindy w butelce, zacząłem iść w kierunku miasta, starając się złapać po drodze jakiegoś stopa. Żar lał się z nieba, było co najmniej 30 stopni w cieniu, a droga wydawała się nie kończyć. Co kilkanaście minut pojawiał się jakiś gruchot, ale nawet ani myślał się zatrzymać.

Zdesperowany zacząłem nawet machać 500-hrywnowym banknotem na stopa, ale odniosło to jeszcze gorszy skutek. Nie mając już nic do picia, dotarłem do wioski o wdzięcznej nazwie Pierożki, gdzie nikt, jak na złość, nie znał numeru na taksówkę. Zasięgu oczywiście też nie było, więc nijak nie dało się zasięgnąć informacji w internecie.

W końcu, po przejściu jakichś ośmiu kilometrów, gdy zacząłem mijać już pierwsze malińskie domki zatrzymał się koło mnie taksówkarz i zapytał czy mnie nie podrzucić. Aż miałem ochotę powiedzieć: „Teraz to się wszyscy wypchajcie”, ale, że alternatywą było jeszcze jakieś pół godziny marszu, to wsiadłem i poprosiłem „pod hotel”.

Kierowca okazał się miły i powiedział, że i tak wraca z kursu, więc mogę mu zapłacić, ile chcę. Jako, że nie wiedziałem, ile to jest dużo, to zaproponował 40 UAH. Ok, uczciwie. Dotarłem do hotelu, zabrałem bagaże, wysłuchując jeszcze po drodze obrażonej recepcjonistki, że musiała to tak długo trzymać i że teraz to ona już nie chce żadnych pieniędzy ode mnie. Nie zważając na to i tak jej zostawiłem w podzięce jakiś banknot, wziąłem marszrutkę do Kijowa i będąc w szoku, że jest taka tania, otoczony swojskim zapachem tobołów starych babuszek poszedłem spać.

W Kijowie okazało się, że zostało mi tragicznie mało czasu, a godziny są raczej szczytu niż nocne. Zapytałem kierowcę złapanej taksówki, czy zdąży w 20 minut dojechać do Meżyhirii – posiadłości Janukowycza. Odpowiedział, że: „No tak średnio bym powiedział”.

Postawił jednak sobie za punkt honoru, że ma zdążyć i pędząc po kijowskich ulicach, wjechał ostatecznie na stacje benzynową, zatrzymując się z szarpnięciem ABS-u przed stojącym tam, naszym autobusem tak, żeby przypadkiem ten nie odjechał. Zapłaciłem, wsiadłem do autobusu i odjechaliśmy. Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że mam dzisiaj urodziny. Jednak nawet mimo to los nie okazał się łaskawy, bo kilkanaście minut po ruszeniu ze stacji wjechał w nas czarny Mercedes klasy G zarysowując prawy bok autobusu.

Dopiero teraz zauważyłem ten tramwaj na przyczepie na zdjęciu. Fot. Staszek (stalker)
Dopiero teraz zauważyłem ten tramwaj na przyczepie na zdjęciu. Fot. Staszek (stalker)

Ponad pięć godzin czekania w upale, aż lokalny rozrabiaka w końcu przekona policjantów, że to nie jego wina, wcześniej dostając od znajomego fikcyjne ubezpieczenie podbite kilka godzin wcześniej. Najbardziej w całej tej sytuacji zaskoczyła mnie kultura kijowskich kierowców. Zajmowaliśmy dwa pasy czteropasmowej arterii, a nikt nawet nie zatrąbił, nie krzyczał, wiedząc, że i tak na nic to się nie zda. W międzyczasie zahaczyły o siebie trolejbus i jakiś stary Ził i sytuacja wyglądała mniej więcej tak:

– No i co ty zrobiłeś?
– A co ty zrobiłeś?
– No zahaczyliśmy lusterkami o siebie.
– Dobra, na szrocie znajdę takie za grosze.

I odjechali, mrugając sobie jeszcze awaryjnymi. Policjant, który zajmował się naszym wypadkiem skwitował to tylko słowami: „A wy też nie mogliście tak tego, kurwa, załatwić?”

W końcu, przed zachodem słońca ruszyliśmy, żeby po godz. 22 być w Sławutyczu, gdzie jedyne o czym marzyłem to łyk zimnego, urodzinowego piwa w karczmie Stary Tallin.

Fot. Staszek (stalker)
Fot. Staszek (stalker)

Podsumowując, niedosyt był, bo po pierwsze, strasznie krótko, a po drugie, dalej to nie był wyjazd w pełni udany, własnymi siłami poprowadzony od początku do końca. Jednak na kolejną okazję nie musiałem czekać za długo. W głowie pojawiła się myśl: a gdyby tak spędzić w Prypeci Nowy Rok?

Więcej opowieści Stanisława na stronie internetowej opowiescistalkera.blogspot.com.

“Ciężko było nawet odpalić papierosa – tak bardzo trzęsły mi się ręce”