„Zapaliłem latarkę i moim oczom ukazał się znak »Prypeć«. Teraz mogę umrzeć – pomyślałem i zrobiłem to zdjęcie, wysyłając je od razu do Centrum Dowodzenia” – pisze na swoim blogu Stanisław, stalker z Polski. „Co chwila się zatrzymując i nasłuchując niepokojących dźwięków parłem na przód. Do moich uszu docierała jedynie cisza. Skierowałem swe kroki w kierunku znanego mi mieszkania w bloku przy alei Budowniczych 6, gdzie zaplanowałem pierwszy nocleg”. O pierwszej samotnej nocy w Prypeci i spotkaniu z ukraińską policją pisze na swojej stronie opowiescistalkera.blogspot.com.
22 sierpnia, kilka minut po północy, kilometr do opuszczonego miasta.
Patrząc jeszcze kilka minut w kierunku elektrowni, wsiadłem na rower i skręciłem do Prypeci, słysząc po drodze coś, co przypominało okrzyk „Hej!”. Co to było? Nie mam pojęcia, może się tylko przesłyszałem.
Przejeżdżając przez tory kolejowe prowadzące na pobliską stację Janów znalazłem się na rozwidleniu. Mogłem pojechać w prawo i wjechać do miasta od południa, mijając w bliskiej odległości KPP – punkt kontrolny (dopiero kilka dni temu dowiedziałem się, że działał on jedynie kilka lat po awarii i stoi opuszczony) lub skręcić w lewo i nadkładając drogi, wjechać do Prypeci od północnego – zachodu, przez wieś Nowe Szepielicze.
Będąc w ciągłym kontakcie z Centrum Dowodzenia, poprosiłem o szybki raport i ocenę obydwu rozwiązań, by po chwili otrzymać odpowiedź, w postaci profesjonalnych zdjęć lotniczych z naniesionymi w Paincie adnotacjami.
Wybrałem drogę przez wioskę uznając, że prawdopodobnie mało kto tam zagląda. Czytając pomocne informacje od kolegi, co chwile wtrącał się mój brat raz za razem irytując wiadomościami typu:
Włączyłeś kamerę? Nagrałes to?
Zdenerwowany ciągłymi ponagleniami, wyłączyłem dane mobilne, odcinając znajomych od mojej lokalizacji. Idąc w jedynie sobie znanym kierunku, w pewnym momencie zauważyłem leśną ścieżynkę skręcającą w stronę Prypeci. Popatrzyłem na mapę – faktycznie, nawet jest tutaj zaznaczona, jako droga gruntowa. Postanowiłem zaryzykować. Szło się całkiem dobrze, choć bujna roślinność wyrastająca z każdej możliwej strony drogi z metra na metr dawała się coraz bardziej we znaki. Nagle moją uwagę przykuła błyszcząca w blasku księżyca, łypiąca na mój rower para oczu, której właściciel stał zaledwie kilka metrów ode mnie. Będąc zbyt zmęczony, żeby się bać, tupnąłem nogą. Zwierz w jednej chwili zniknął w zaroślach.
Szlak stawał się coraz bardziej wymagający dla użytkownika roweru a zmrok skutecznie uniemożliwiał zlokalizowanie innego, lepszego. Skręciłem więc w pobliskie pola, wiedziony oznaczeniami na mapie Google, które informowały mnie, jakoby tędy prowadzić miała polna ścieżka i właśnie wtedy zaczął się mój koszmar. Przez bitą godzinę próbowałem przejść odcinek liczący może pięćdziesiąt metrów w linii prostej. Było to niemożliwe z powodu znajdujących się między mną a asfaltem prowadzącym do Prypeci ogródków działkowych, które jak to ogródki działkowe pełne były krzewów, drzew owocowych a przede wszystkim różnej maści złomu. Całość – jak na złość – okalała metalowa siatka. Po niemal 30 latach to wszystko sprawiało wrażenie bycia jednym wielkim, ciężkim do przejścia, zbrojonym żywopłotem. Wiedząc, że nie mam innego wyjścia, przecisnąłem się w głąb zarośli i błądząc, wielokrotnie mijając te same miejsca, cały podrapany i posiniaczony stanąłem na utwardzonej drodze. Do celu pozostało mi jedynie 500 metrów – pomyślałem. Wsiadłem na rower, jednak niepokojący dźwięk wydobywający się spod koła oznajmił mnie, że właśnie przebiłem przednią oponę. Jako, że Prypeć była już na wyciągnięcie ręki zszedłem z mojego Gianta i prowadząc go za kierownicę doszedłem do głębokiego rowu, mającego najprawdopodobniej za zadanie uniemożliwić wjazd do opuszczonego miasta. Swojego zadania jednak nie spełnił i kilkanaście sekund później byłem już po drugiej stronie. Zapaliłem latarkę i moim oczom ukazał się znak „Prypeć”. Teraz mogę umrzeć – pomyślałem i zrobiłem to zdjęcie, wysyłając je od razu do Centrum Dowodzenia:
Po chwili otrzymałem gratulacje i dalsze mniej lub bardziej oczywiste wskazówki typu:
weź
idź do budynku się ukryj
nie śpij w 16 piętrowcu
bo one są sprawdzane randomowo tak mi przewodnik mówił
Zrobiłem kilka kroków i kierując snop światła w losową stronę moim oczom ukazał się mieszkalny blok. Fujiyama 2 – stwierdziłem. Zacząłem „iść” światłem w górę budynku, jednak ten wydawał się nie kończyć. Widziałem go już wielokrotnie za dnia, jednak dopiero teraz w nocy udowadniał, że zasłużył na miano najwyższego budynku w Prypeci.
Co chwila się zatrzymując i nasłuchując niepokojących dźwięków parłem na przód. Do moich uszu docierała jedynie cisza. Skierowałem swe kroki w kierunku znanego mi mieszkania w bloku przy alei Budowniczych 6, gdzie zaplanowałem pierwszy nocleg. Mijając kolejne zabudowania, starałem się nie wpaść do odkrytych studzienek kanalizacyjnych. Ich pokrywy już dawno zostały skradzione przez złomiarzy…
W końcu, idąc już „na pamięć” trafiłem w znajome rejony. To tutaj rok wcześniej śmieszkowaliśmy sobie ze znajomymi, odgrywając role dawnych mieszkańców Prypeci. Weszliśmy wtedy do losowego mieszkania. Mieszkania numer, a jakże – 69, gdzie niczym dawni lokatorzy tej kwatery, paląc na balkonie papierosy rozmawialiśmy o problemach targających naszą okolicą.
Planując tę wyprawę, nie musiałem długo zastanawiać się, które z mieszkań posłuży mi za kryjówkę. Upewniłem się, że to na pewno ten blok: Проспект Строителей 6 – głosiła tabliczka, potwierdzając, że znajduje się pod właściwym numerem. Ze znalezieniem głównego wejścia większych problemów nie miałem, minąłem tylko kilka krzewów i już stałem pod klatką. Domofon nie działał, więc zapukałem. Nikt nie odpowiedział. Otworzyłem więc drzwi i widząc znajome wnętrze, postanowiłem poszukać mieszkania numer 69. Tradycyjnie – schody zawalone były różnej maści sprzętem elektronicznym i meblami, a windy leżały albo roztrzaskane na parterze, albo zacięte między piętrami. Docierając do znajomej kwatery zastałem ruinę. Odrzucając wszelkie sentymenty na bok ruszyłem w poszukiwaniu czegoś przytulniejszego. Znalazłem: drzwi, meblościanka, fotel, balkon i szyby w oknach – to wystarczyło, żeby spokojnie przetrwać trwającą już noc.
(…)
Zszedłem na dół po rower, dochodząc po drodze do wniosku, że nie ma sensu targać tego niesprawnego grata na górę do mieszkania. Schowałem go więc w łazience kwatery na parterze i poszedłem zlokalizować wejście na dach w celu złapania zasięgu. Wchodząc po siedmiometrowej drabinie znalazłem się na wysypanym żwirkiem, metrowej wysokości piętrze. Wiedziałem, że gdzieś dalej w mroku skryta jest kolejna drabina prowadząca, tym razem na zewnątrz, jednak dobiegające do moich uszu dźwięki zwierząt zamieszkujących to poddasze, skutecznie mnie od skorzystania z niej odwiodły. Okazało się na szczęście, że siedząc na szczycie pierwszej z nich, telefon nie ma większych problemów, żeby połączyć się z siecią.
Łapiąc zasięg sieci ”Life:)” w technologii EDGE włączenie jakiejkolwiek strony przedłużało się w nieskończoność. Ostatecznie po kilkunastominutowej rozmowie udało się pomyślnie wysłać jedno zdjęcie przedstawiające mnie siedzącego, na tej właśnie drabince:
Doszedłem do wniosku, że warto byłoby już pójść spać, skoro jutro wstaję skoro świt, by zanim ktokolwiek pojawi się w Prypeci móc na spokojnie uzupełnić wodę. Pożegnałem się ze znajomymi, pożyczyliśmy sobie dobrej nocy i rozłączyliśmy. Zszedłem z drabinki i idąc klatką schodową wypatrywałem szarej taśmy, którą przykleiłem na rogu ściany, żeby nie zapomnieć, na którym piętrze mieszkam. Skręciłem do swojego mieszkania (również przejętego przez zasiedzenie), otworzyłem drzwi i zacząłem przygotowywać się do snu. Rozłożyłem karimatę, wyjąłem śpiwór i nie mając już sił na nic więcej położyłem i od razu zasnąłem.
Otworzyłem oczy. Od razu oślepiły mnie wpadające przez okno promienie słońca. To, co jednak zauważyłem, było spełnieniem moich marzeń. Właśnie teraz, będąc nielegalnie w Prypeci, po spędzeniu samotnej nocy, zaspanym wzrokiem patrzę na okno, przez które roztacza się widok na opuszczone miasto. Wyglądało to po prostu obiektywnie pięknie. Bloki przesłonięte przez trzydziestoletnie drzewa, w dole liczne kwitnące krzewy, a nad tym wszystkim górujące bezchmurne letnie niebo i niepozwalająca na siebie spojrzeć rozżarzona do białości tarcza słońca.
(…)
Spojrzałem na telefon, który oczywiście wskazywał błędną godzinę, jednak w międzyczasie zorientowałem się, że kamerka również wyświetla godzinę. Było południe. Nie wiele myśląc wygramoliłem się ze śpiwora i ubierając się cały na „moro”, z założoną turystyczną czapeczką „Czarnobyl” (do kupienia w sklepie w Czarnobylu) i GoPro na głowie opuściłem mieszkanie. Schodząc na dół, upewniłem się, ze rower dalej stoi tam gdzie go odłożyłem. Stał i niestety dalej nie miał powietrza w dętce. Wyszedłem na pole (jestem z Krakowa) i udałem się w kierunku pobliskiego starorzecza. Szedłem środkiem jednej z głównych Prypeckich dróg, czując się jak u siebie w domu, nie przejmując się zupełnie, że ktoś może mnie zauważyć. Minąłem zespół niedokończonych bloków i przedzierając się chwilę przez zarośla doszedłem do stromego brzegu. Zaczerpnięcie wody bez wpadnięcia do zbiornika było nie lada sztuką, jednak manewrując swoimi kończynami niczym w grze towarzyskiej Twister udało się ostatecznie napełnić dwulitrową butelkę po Coca-Coli oraz litrowy wodą… a właściwie mętną mieszanką mułu i czegoś przypominającego wodę. Wiedziony ciekawością wziąłem testowy łyk – żyję, więc nie jest źle – pomyślałem, tym bardziej, że po powrocie na kwaterę, planowałem przesączyć całość przez szmatkę i uzdatnić specjalną tabletką.
Zakręciłem butelki i ruszyłem w drogę powrotną. Starając się niezauważenie dotrzeć do domu minąłem ulicę Bohaterów Stalingradu i przechodząc obok bloków oznaczonych numerami 15 i 17 usłyszałem głośny szelest. Odwróciłem się i zdębiałem – przede mną stał milicjant. Mierząc we mnie pistoletem nawoływał swoich kolegów.
Z moich ust wyrwało się ledwie słyszalne:
– Zdrastwujtje….