„Zatrzymaliśmy się przy pomniku z serii »Dzwony Czarnobyla«, zrobiliśmy kilka zdjęć monumentowi oraz pięknie wschodzącemu słońcu i ruszyliśmy dalej ulicą Hruszczewskiego. Przejeżdżając obok domu (wtedy jeszcze nieświadomie) dziadka, który dokładnie rok wcześniej pomógł mi wrócić do Polski oraz mijając remizę straży pożarnej, której strażacy 30 lat temu brali udział w gaszeniu Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej dotarliśmy do pierwszego pierwotnie planowanego noclegu, czyli hotelu Ukraina – pisze w trzeciej części opowieści o swojej drugiej nielegalnej wyprawie do Zony stalker Stanisław.
13 sierpnia 2016 r., 14:30 (13:30 czasu polskiego)
– No dobra udało się. Fajnie, ale teraz trzeba pomyśleć co robimy dalej – stwierdziłem na stacji benzynowej, kilkaset metrów za granicą.
– Na pewno musimy trzymać się z daleka od kierowcy tira, z którym się zderzyłam – zażartowała Justyna.
– No i proszę cię. Nie opowiadaj nikomu o tym zdarzeniu…
– Nie ma sprawy, choć jestem pewien, że pierwsza to zrobisz – zaśmiałem się, choć faktycznie, kilkanaście minut później wszyscy jej znajomi już o tym wiedzieli.
Chwilkę odpoczęliśmy, zjedliśmy kolejną, zarezerwowaną na życie w Zonie, porcję kabanosów i zgodnie z zaleceniami spotkanych Ukraińców postanowiliśmy przejechać 500 metrów dalej w miejsce, skąd powinny odjeżdżać busy i autokary w głąb Ukrainy.
Wsiedliśmy na rowery i z trudem utrzymując równowagę (dodatkowy plecak, a u Justyny – torba na bagażniku) po chwili dotarliśmy do miejsca, które uczestnicy wyjazdów do Czarnobyla powinni kojarzyć ze sklepu o nazwie Komora+ wywołującego – nie wiedzieć czemu – uśmiech na twarzach połowy grupy.
Działa tu wiele małych, przygranicznych biznesów, typu wymiana walut, czy sprzedaż owoców. Jest to także miejsce odjazdu taksówek, czy niewielkich busów do oddalonego o 60 kilometrów Kowla – pierwszego większego miasta na głównej drodze prowadzącej od granicy do Kijowa.
Po kilkunastu minutach pytania: „Którędy na Kowel?” i słuchania, że: „Koniecznie musicie odwiedzić jezioro Świteź. To niedaleko. Zawiozę was za 100 hrywien” w końcu usłyszeliśmy od pewnej babuszki, trudniącej się sprzedażą arbuzów, że najszybciej będzie dojechać do miejscowości Rymacze, w której znajduje się stacja kolejowa Jahodyn – nazwana tak od nieistniejącej obecnie już wsi. Tą samą nazwę po ukraińskiej stronie nosi również przekroczone przez nas przejście graniczne.
Tak też zrobiliśmy. Szybkie spojrzenie na mapę i już wiemy, że mamy do przejechania 6 kilometrów. Pozornie mało, jednak nierówna walka ze źle rozłożonym ciężarem bagaży dawała nam się we znaki. Metodą „małych kroczków”., czyli…
– Widzisz ten znak 500 metrów dalej?
– Widzę!
– No to do niego dojedziemy i zrobimy krótki postój.
– Przekonałeś mnie!
… targani podmuchem wiatru przez mijane tiry oraz żartując, że jeden z nich będzie chciał wziąć odwet za zarysowany bok, w końcu po godzinie dotarliśmy do skrzyżowania.
W tym momencie muszę przypomnieć, że Justyna od dobrych 15 lat nie jeździła na rowerze i musiała się tej sztuki nauczyć praktycznie na nowo. Z drobnymi problemami, ale szło jej to całkiem sprawnie.
W oddali widać było wiejskie zabudowania i dość sporą, zabytkową stację kolejową z 1907 roku, nijak nie pasującą swoim wyglądem do okolicy. Odbiliśmy w prawo, na dość dziurawą drogę i po przejechaniu kilkuset metrów trafiliśmy przed wspomniany dworzec. Z bliska prezentował się naprawdę przyjemnie. Widać było, że przeszedł niedawno generalny remont. Oprócz kilku osób zatrudnionych do obsługi stacji, nie zauważyliśmy nikogo więcej. Wieś sprawiała wrażenie opustoszałej.
Z rozmowy z podpitym dróżnikiem wynikło, że najbliższy pociąg w kierunku Kowla odjeżdża za godzinę, o 18:30. Weszliśmy do budynku stacji i zanim kupiliśmy bilety, zapytaliśmy siedzące tam i plotkujące panie, czy jest możliwość zabrania ze sobą roweru do pociągu. Użyłem ukraińskiego słowa „welocyped”, jednak te nie miały pojęcia o co nam chodzi. Zawołały swoją koleżankę, a ta do nich „welocyped, nu po naszemu rower”. Bilet kosztował jakieś grosze, dodatkowo dostaliśmy kwitek, że mamy większy bagaż (rowery). Podziękowaliśmy więc i wróciliśmy do palenia ukraińskich już papierosów.
Na kilkanaście minut przed przyjazdem pociągu z letargu wyrwał nas deszcz, który w połączeniu z wysoką temperaturą (pamiętacie pewnie jakie upały panowały w sierpniu 2016 roku) był zbawienny. Schowaliśmy rowery do środka, a sami wyszliśmy delektować się letnią mżawką.
Przyjechał pociąg. Tego się jednak nie spodziewaliśmy. Wyglądał jak zabytkowa wąskotorówka. W środku nalepione były naklejki informujące o 155. rocznicy istnienia Львівської залізниці (Kolei Lwowskich) i nie zdziwiłoby nas gdyby te wagony faktycznie pamiętał czasy przynajmniej 100. rocznicy tego przedsiębiorstwa. Wnętrze wagonów przywodziło na myśl szósty odcinek „Wilka i Zająca”. Te same drewniane ławki i półki na bagaże, jedyna różnica to elektryczna lokomotywa w miejsce tradycyjnej ciuchci.
Pijany dróżnik gwizdnął i ruszyliśmy. Z każdą mijaną stacją pociąg się zapełniał. Tak jak przy okazji ostatniej wyprawy mijaliśmy wioski, w których mieszkało raptem kilka osób, a że w danym miejscu jest stacja, nie wynikało z żadnego znaku, a raczej z przyzwyczajenia maszynisty. W pewnym momencie wydawało się nam, że znajdujemy się w jakimś mobilnym muzeum wsi ukraińskiej, tyle było tutaj folkloru: baby w chustach i strojach w kwieciste wzory z wózkami i tobołami skrywającymi plony ze swoich pól oraz słojami pełnymi przetworów z przydomowego ogródka. Nikt też nie był zbulwersowany, gdy obca baba zwróciła uwagę czyjemuś dziecku, że za głośno krzyczy. Rodzic jeszcze jej za to podziękował i trzepnął swoją pociechę na dokładkę w tyłek, jak za starych dobrych czasów…
Po ponad godzinie zatrzymaliśmy się na dworcu w Kowlu. Z pomocą współpasażerów z nami jadących wyjęliśmy nasze rowery i weszliśmy do hali dworca, by zorientować się kiedy odjeżdża nasz pociąg do Korostenia. Na szczęście nie musieliśmy długo czekać, bo miał zjawić się na stacji za kilka minut, a odjechać za pół godziny. Idąc w kierunku kas usłyszałem znajomy język wydobywający się z ust osób, tak jak my trzymających w rękach kierownice swoich rowerów. Przywitaliśmy się, powiedzieli nam, że przyjechali z Poznania i przez ostatnie dwa tygodnie przejechali dookoła całą Ukrainę. Ukrywając swój cel i wymijająco podając losowe nazwy miejscowości, przez które zamierzamy przejeżdżać, wywiedzieliśmy się, jakimi pociągami najlepiej jechać i jak wygląda zabieranie rowerów na pokład – nie najlepiej, ale idzie się z obsługą pociągu dogadać.
Podeszliśmy do kas i poprosiliśmy o „Dwa do Korostenia” oraz zapytaliśmy czy można wnieść ze sobą rowery. Kobieta zastanowiła się i odpowiedziała zdawkowo: „Zapytajcie kierownika pociągu”. Podeszliśmy więc do kierownika pociągu, a właściwie to do losowej osoby stojącej przy pociągu i ubranej w strój oznajmiający nam, że być może jest to pracownik kolei i zapytaliśmy go o to samo. Odpowiedział krótko: „Nie wiem, zapytajcie w kasie”. Wróciliśmy, więc do kasy i powiedzieliśmy do okienka:
– Kierownik się zgodził.
– No dobra, ale musicie kupić bagażnik.
– Jaki znów, bagażnik? – zapytałem zdziwiony
– No bagażnik, pff… bagażnyj kwitok.
Z jej słów wynikało, że chodzi o jakiś dodatkowy bilet na przewóz nadmiarowego bagażu. Poprosiłem więc o taki, okazało się jednak, że kasa bagażowa znajduje się kilkaset metrów dalej, na końcu peronu. Spojrzałem na zegarek: „Świetnie… 10 minut do odjazdu”. Zostawiając Justynę z rowerami, pobiegłem szybko w kierunku wspomnianej kasy i na szczęście bez większych komplikacji udało się tam kupić dwa „bagażniki”. Równie szybkim tempem wróciłem i widząc, że pociąg już zamierza odjeżdżać wbiegliśmy weseli ze szczęśliwego obrotu sprawy do losowego wagonu.
Pociąg ruszył. Dopiero po chwili dotarło do nas, co znaczy napis Плацкарта widniejący na bilecie. Trafiliśmy właśnie do tzw. plackarty, czyli ciasnego wagonu z rzędem dwupiętrowych łóżek, mogącego łącznie pomieścić 54 podróżnych oraz obsługę. Każdy wagon posiada również dwie toalety, samowar „Tytan” z gorącą wodą oraz co najważniejsze – panią wagonową, która jest tutaj nie znoszącą sprzeciwu carycą i do której poleceń należy się bezwzględnie stosować. Poza tym nie ma tragedii. Każdy otrzymuje pościel, czyli poszewkę na kołdrę i poduszkę oraz prześcieradło. Wszystko z logiem УЗ (ukr. Укрзалізниця, pol. Ukrzaliznycja, czyli po prostu Koleje Ukraińskie. Ciekawostka: prezesem tej spółki jest Polak Wojciech Balczun, gitarzysta zespołu Chemia). Dzięki temu długą podróż można pominąć zasypiając na dość wygodnym legowisku i budząc się wyspanym dopiero na stacji docelowej, nie ustawiając nawet budzika. Dlaczego? Ano, jak już wspomniałem – każdy wagon wyposażony jest w panią wagonową, która przed wejściem do pociągu sprawdza i zabiera bilety. W swoim pomieszczeniu służbowym układa je chronologicznie tak, żeby mieć uszeregowanych pasażerów w kolejności wysiadania na kolejnych stacjach. Pomagier wagonowej z kolei (sic!) z tak ułożoną listą informuje lub w razie potrzeby budzi pasażerów na ich przystanku. Dzięki temu nikt nie pojedzie dalej niż powinien, a także nikt nie zaśpi swojej stacji.
Jak pisałem, weszliśmy do losowego wagonu, nie wiedząc czego się spodziewać. Miejsca w przedsionku i korytarzu było bardzo mało, a nasze rowery dodatkowo uniemożliwiały jakąkolwiek komunikację między wagonami. Wszyscy więc patrzyli na nas z wyraźnym podirytowaniem. Nie wróżyło to niczego dobrego, tym bardziej, że mieliśmy przed sobą niemal 10 godzin podróży.
Zapomniałem o tym wcześniej wspomnieć, ale do przejechania mieliśmy trasę Kowel – Korosteń, które to miasta dzieli niemal 300 kilometrów prostej jak strzała drogi. Samochodem można tą odległość przejechać w niecałe trzy godziny. Pociągiem jednak jechaliśmy siedem godzin dłużej, mijając Łuck, Równe oraz Nowogród Wołyński. Dla nieznających topografii Ukrainy – to mniej więcej tak, jakby z Krakowa do Warszawy pojechać przez Rzeszów oraz Lublin.
Wagonowa, która sama przed odjazdem zaproponowała nam wejście do jej wagonu, twierdząc, że nie ma już czasu na szukanie naszego, wzięła nasze bilety i stwierdziła, że musimy przejść cztery plackarty dalej, ale że nie ma tu dużo miejsca najlepszą opcją będzie szybkie wyjście z rowerami na zewnątrz i przełożenie ich do prawidłowego już wagonu. Poinformowała nas, że pociąg zatrzymuje się na stacji za pół godziny, ale będziemy mieli raptem kilka minut, więc poleciła, żebyśmy przenieśli swoje bagaże najlepiej już teraz, by wszystko obyło się możliwie jak najszybciej.
Pociąg zatrzymał się pół godziny później. W szczerym polu. Drzwi otworzyły się, a my, jak rażeni prądem wybiegliśmy, pchając szybko nasze rowery i licząc mijane wagony. Jeden, dwa, trzy, dobra ten musi być nasz! Podeszliśmy do drzwi i z trudem wtargaliśmy nasz bagaż po czterech stromych schodkach prowadzących na znajdujący się półtora metra nad ziemią pokład.
Oparliśmy je o drzwi i zdemontowaliśmy przednie koła, żeby zrobić zwolnić trochę przestrzeni dla przechodzących między wagonami pasażerów. W końcu znaleźliśmy swoje miejsca, rozłożyliśmy pościel, podłączyliśmy telefony do powerbanków i wreszcie mogliśmy się delektować właściwą częścią podróży… Nie, to by było zbyt idealne. Co chwilę wołała nas obsługa pociągu mająca coraz to lepsze pomysły na ulokowanie naszych rowerów w coraz to innym miejscu. W końcu postanowili, że najlepiej będzie je położyć przy niesprawnych drzwiach wagonu. Upewniając się, że w ten sposób już nikomu nie przeszkodzą i że jest to ostateczna decyzja usadowiliśmy się na swoich łóżkach i zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim i o niczym, aż dotarliśmy do stacji Łuck, gdzie mieliśmy ponadpółgodzinny postój.
Większość pasażerów, w tym my wyszła na zewnątrz rozprostować kości i przy okazji zapalić papierosa. Po wypaleniu kilku papierosów uznaliśmy, że już jest odpowiednia pora (po godz. 22), żeby położyć się spać. Wróciliśmy do środka i kładąc się na naszych miejscach zasnęliśmy. Obudziłem się. Pociąg stał, w wagonie panował ruch. Trochę ludzi wychodziło, trochę wchodziło. Odsunąłem firankę, żeby zobaczyć, gdzie jesteśmy i poczułem szturchającą mnie rękę. Cichy głos zapytał:
– Gdzie już jesteśmy?
Przyjrzałem się temu co widzę za oknem i odpowiedziałem:
– W Sławutyczu, na głównym placu.
– Bardzo śmieszne…
– No poważnie, zobacz!
– Ej, bez kitu!
Faktycznie widok za oknem przypominał niemal wypisz wymaluj plac centralny w miejscowości Sławutycz (wybudowanej po awarii w Czarnobylu dla pracowników wciąż działającej wtedy elektrowni). Wyglądało to jak gdyby przez jego środek poprowadzono tory i puszczano nimi dalekobieżne pociągi. Zdjęcie niewyraźne, ale sprawne oko zauważy podobieństwo 🙂
Zasnęliśmy na nowo, żeby zostać obudzonym już na właściwej stacji, czyli w Korosteniu, choć budzenie to dużo powiedziane, bo polegało ono na dość mało delikatnym szturchnięciu mnie w bok, a w przypadku Justyny dość mocnym pociągnięciu za rękę i krzyczeniu czegoś po ukraińsku.
Spakowaliśmy się i patrząc po drodze, czy niczego nie zapomnieliśmy, w końcu wyszliśmy na zewnątrz. Zgodnie uznaliśmy, że była to dość ciekawa przygoda, ale tylko na raz. Nie chcielibyśmy tego więcej powtarzać. Znaleźliśmy się na dworcu znanym już mi z pierwszej nielegalnej wyprawy. Wciąż wisiały tu w różnych miejscach tabliczki z napisami „Rabota w Polsze”, zachęcające Ukraińców do pracy w naszym pięknym kraju.
Zegar na dworcu wskazywał, że zbliża się szósta, a telefon nieubłaganie mu wtórował dodając od siebie, że już od kilku godzin powinniśmy być w strefie. Mieliśmy już bowiem dzień 14 miesiąca sierpnia, a dla przypomnienia – autobus nie zabrał nas 12. Tym razem szczęście się do nas uśmiechnęło – pociąg odjeżdżać miał za 15 minut i wszystko wskazywało, że nie będzie większych problemów z naszymi rowerami. Kupiliśmy bilety i po chwili weszliśmy do pociągu mającego nas zawieść do miejscowości Malin. A właściwie to nie „pociągu”, a „elektriczki”, bo tak, znowu trafiłem na identyczny skład jak ten, zawożący pracowników ze Sławutycza na stację Semichody, położonej zaledwie kilkaset metrów od Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej.
Rzuciłem żartobliwie wyjęty z kieszeni portfel na znajdujące się przede mną miejsce i po chwili go podnosząc zajęliśmy zarezerwowaną przed sekundą kanapę. Dla tych, którzy nie jechali nigdy wspomnianą czarnobylską elektriczką, krótkie wytłumaczenie: codziennie tysiące ludzi korzystają z identycznego składu jako transportu do pracy w czarnobylskiej Zonie. Każdy z nich od lat siedzi na tym samym miejscu, z tymi samymi znajomymi. Gdy pojawiamy się tam my, turyści i chcemy zająć konkretne miejsce, wiemy, że nie wolno nam siadać, gdy jest ono „zarezerwowane”. Jak taka rezerwacja wygląda? Ano na rzeczonej kanapie leżą karty do gry, parasolki, torby, siatki, czy klucze. Grupa z reguły jest odpowiednio wcześnie informowana o takim zwyczaju, żeby przypadkowo nie popełnić strefowego faux pas.
Tutaj porównanie elektriczki „czarnobylskiej” i tej „malinowej”:
Mijając równie malownicze krajobrazy jak podczas podróży spod granicy do Kowla po ponad godzinnej jeździe dotarliśmy do pierwszego planowanego celu naszej podróży, czyli miejscowości Malin. Czterech panów po pięćdziesiątce, gdy zauważyło, że Justyna zmierza w kierunku wyjścia pobiegło za nią. Zrobili przy wejściu szpaler, pomogli jej znieść rower i odganiali innych pasażerów krzycząc „Chwila! Nie widzicie, że dziewczynce rower wynosimy?!’
Słońce już całkowicie wzeszło, nie było wielkiego upału, wiał dość przyjemny wiatr. Uznaliśmy więc, że nie ma sensu łapać busa, mając transport ze sobą. Do hotelu, podjedziemy. Ruszyliśmy w dół ulicy Ohienka, by po chwili znaleźć się na znanym już mi rondzie. Zatrzymaliśmy się przy pomniku z serii „Dzwony Czarnobyla”, zrobiliśmy kilka zdjęć monumentowi oraz pięknie wschodzącemu słońcu i ruszyliśmy dalej ulicą Hruszczewskiego.
Przejeżdżając obok domu (wtedy jeszcze nieświadomie) dziadka, który dokładnie rok wcześniej pomógł mi wrócić do Polski oraz mijając remizę straży pożarnej, której strażacy 30 lat temu brali udział w gaszeniu Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej dotarliśmy do pierwszego pierwotnie planowanego noclegu, czyli hotelu Ukraina. Poprosiłem Justynę, żeby poczekała z bagażami na zewnątrz, a sam wszedłem do środka. Zapytałem ochroniarza, czy moglibyśmy na wewnętrznym podwórku zostawić nasze rowery. Zgodził się.
Gdy rowery były już w bezpiecznym miejscu, weszliśmy na drugie piętro zameldować się w recepcji. Poinformowana o naszym spóźnieniu dzień wcześniej recepcjonistka dała nam klucze i pokazała pokój. Pałac prezydencki to to nie był, ale też nie było na co narzekać. Ot, zwykły pokój hotelowy na Ukrainie. Dwa łóżka, mały telewizor, lodówka, łazienka i dywan na ścianie. Nic więcej do szczęścia nie było nam potrzeba. Poszedłem do łazienki, by pierwszy raz od dwóch dni się wymyć. Odświeżony, założyłem czyste ciuchy i podłączając całą elektronikę do ładowarek, opadłem bez sił na łóżko i zasnąłem.
Więcej opowieści Stanisława na stronie internetowej opowiescistalkera.blogspot.com.