13 kwietnia 2020 r. jeden z pożarów, które ogarnęły czarnobylską strefę, spalił „Zrudziały las”. To już drugi raz. Można powiedzieć, że to „kontrolny strzał w głowę”. Kilka dni później stałem na pogorzelisku tego, co przez ponad 20 lat służyło za laboratorium, i myślałem o tym, jak niewiele ludzi naprawdę wie, czym był „Zrudziały las”, a jego już więcej nie będzie.
Pojęcie „Zrudziały las” już dawno zostało wpisane do leksykonu. Tak nazwano najbardziej zanieczyszczone obszary wokół elektrowni jądrowej w Czarnobylu, chociaż bez wyraźnego odniesienia terytorialnego. Wszystko zaczęło się od tego, że sosny, które otaczały uszkodzoną elektrownię, obumarły z powodu promieniowania, a zbrązowiałe igły nadały całemu lasowi rudy kolor.
Sosna jest jednym z najbardziej wrażliwych na promieniowanie organizmów. Tam, gdzie sosen nie było, nie było też takiego efektu wizualnego. Sosny obumarły na obszarze około 500-700 hektarów (to dosłownie „Zrudziały las”!). Chmura radioaktywna, która przesuwała się na zachód, pozostawiła śmiertelny ślad z wyraźnymi granicami: na południu i północy sosny pozostały żywe, a te w środku – zrudziały. Miejsca o takim samym wysokim poziomie skażenia zajmowały znacznie większy obszar, ale tam nie było sosen. Oprócz pobliskiego „Zrudziałego lasu”, były mało znane „Małe rudzielce” na lewym brzegu rzeki Prypeci, około 7 kilometrów na północ. Były i inne „plamy” martwych sosen.
W pierwszych latach, aby zapewnić bezpieczniejsze warunki wokół elektrowni jądrowej w Czarnobylu, zakopano w transzejach wierzchnią warstwę gleby wraz z sosnami i wszelkiego rodzaju „technicznymi śmieciami”. W promieniu od 1 do 2,5 km powstała „pustynia radiacyjna” z licznymi wałami mogilników (tzw. ПВЛРО – пункт временной локализации радиоактивных отходов / punkt czasowego przetrzymywania odpadów radioaktywnych – przyp. red.). „Radiacja” się zmniejszyła, ale nie spowodowało to poprawy bezpieczeństwa. Pustynię trzeba było poprawić. Osiągnięto to dopiero w latach 1990-1991: najpierw posadzono żyto (nic innego na piasku nie wschodziło), a następnie nowe sosny. Od tej pory te warunkowo dezaktywowane obszary znów stały się sosnowe i zielone. Ogólnie, zgodnie z pewną tradycją, je także nazywa się „Zrudziałym lasem”. Co więcej, ta nazwa jest również potwierdzona w dokumentach dotyczących zarządzania tymi terenami.
W moim życiu zawodowym „Zrudziały las” – to WYJŚCIOWO martwe sosny, zachowane w odległości 2,5-5 kilometrów na zachód od reaktora. Ich nikt nigdy nie ruszał. W tym tkwił ich „urok”. Całkowicie wyjściowe zanieczyszczenie, absolutnie naturalny rozkład i redystrybucja radionuklidów, absolutnie naturalny przebieg procesów, myszy, ptaki, żaby, rośliny – wszystko to, czego potrzebuje naukowiec. Co więcej, po prostu nie było już bardziej radioaktywnego miejsca poza terenami przemysłowymi elektrowni jądrowej w Czarnobylu. W pierwszych latach niewiele osób chciało tam pracować. To było bardzo niebezpieczne i bardzo trudne. Każda minuta była warta zdrowie. Pracowali tam głównie przedstawiciele rosyjskich organizacji naukowych, szkoła krajowa (ukraińska – przyp. red.) była dopiero w powijakach. W pierwszej połowie lat 90. ubiegłego wieku „Ryżyk” (zdrobniale o „Zrudziałym lesie”, ryży to inaczej rudy – przyp. red.) otworzył drzwi dla naukowców z Zachodu i został umiędzynarodowiony. Szczerze mówiąc, w sumie tam było więcej obcokrajowców. Nasi – to praktycznie ci sami – że tak powiem – strażnicy tajemnic „Zrudziałego lasu”, więc lista nazwisk jest krótka.
Warto podkreślić, że te obszary nie były zbyt długo „zrudziałe”. Igły obsypały się już w ciągu pierwszego roku, a przez następnych trzy-pięć lat pejzaż zdominowały tylko szkielety sosen. Pod naporem owadów, grzybów i wiatru drzewa zwaliły się w połowie lat 90. I tylko niewiele „stoików” trzymało się dłużej. W połowie lat 90. „Zrudziały las” również nie był lasem. To były oddzielne grupki brzoz, osik lub olch wśród powalonych szarych sosen. Widoczność była na wiele setek metrów. W przeciwieństwie do drzew iglastych drzewa liściaste, krzewy i trawy okazały się bardziej stabilne. Te rośliny nie tylko przeżyły, ale także zaczęły określać wygląd i naturalną istotę „Ryżyka”. W rzeczywistości był to las brzozowy, rzadki na dużym obszarze, z wieloma fragmentami polnymi. W bardziej wilgotnych miejscach brzozy, osiki i krzewy były gęstsze. Były nawet oddzielne bagna i kanały. Latem „Ryżyk” zmieniał kolor na zielony, na zimę blaknął podobnie jak wszystko w pobliżu. Gdyby nie „zwłoki” sosen i nie dozymetry, trudno byłoby zrozumieć złowieszczy podtekst.
Oczywiście do mówienia tutaj o „bujności” przyrody jest daleko. Gleby są słabe i kwaśne. W wielu miejscach to sam piasek. Flora i fauna odpowiednio. Podobne siedliska występują na całym Polesiu. Ale tutaj w „Zrudziałym lesie” „zainteresowani” przyrodnicy z trudem próbują poradzić sobie z pokusą zrzucenia wszystkiego na promieniowanie. Dozymetr trzeszczy. Naturalne ubóstwo przyrodnicze i niewielki obszar przeszkadzają naukowcom. W „Zrudziałym lesie” trudno jest stosować standardowe i szeroko stosowane na całym świecie techniki testowe i sposoby, trudno zachować kontrolę i nie mniej trudno porównywać z resztą świata. Tutaj trudno jest znaleźć takie gatunki, do których przyzwyczajeni są zachodni naukowcy (ich tutaj nie może tu być!). Tutaj nie ma płynącej wody (tutaj i ta stojąca jest nietrwała!). Tutaj wybór gleb jest ubogi (nie zorganizujesz żadnych wariantów!), a rzadko rosnące brzozy nawet trudno nazwać lasem (nie każdy leśny ptak zgodzi się na taki „las”). Jedyne, co tu jest „w porządku” to promieniowanie. Jest go dużo, bardzo dużo. Nawet w 2020 r. moc dawki jest tysiące razy wyższa od tła naturalnego (i to nawet po tysiąckrotnym jej obniżeniu!), a gęstość opadu radioaktywnego wynosi setki megabekereli (MBq) na metr kwadratowy (wszystko, czego trzeba!). Co dziwne, w innych kwestiach, to z czasem i tutaj „radiacja” staje się niewystarczająca: badane efekty są coraz mniej oczywiste, coraz bardziej „przesłaniane” przez niepromieniujące czynniki środowiskowe. To „doskwiera” naukowcom, rozczarowuje… Niestety, takie są realia bytu i przyrody.
Pomimo promieniowania lokalna przyroda doświadczała także innych wstrząsów. „Zrudziały las” znajduje się u podnóża Wyżyny Czystogołówko-Lelowskiej. Wody gruntowe są tu płytkie. Podczas obfitych opadów zimą i wiosną las może zostać zalany. Tak było – według moich zapisków – w latach 1999, 2001, 2005 oraz 2013-2014. Przy czym czasem ta „wilgoć” trwała do końca lata, a w latach 2013-2014 przez cały rok. Mało co to przetrzyma. Giną i sosny, giną i brzozy, zmieniają się trawy. A kiedy znów jest sucho, to brzozy spieszą się do przywrócenia status quo. Te „huśtawki” wpływają i na zwierzęta. Są tutaj żaby i bobry, ale ich w dzień i z ogniem nie znajdziesz.
Gdzieś od połowy lat dwutysięcznych sosny zaczęły powracać. Promieniowanie na części terytorium już ich nie zabijało, ale „cieszyło się”, tworząc radiacyjne przekształcenia.
Jeśli chodzi o świat zwierząt, to tutaj były wszystkie gatunki, które znalazły znośne warunki (kiepskie – to bardzo ważne!). To, jak one tutaj żyły, to już inna sprawa i przedmiot wielu badań. Ale myszy biegały, ptaki budowały gniazda, brzęczały trzmiele. Zające, zwierzęta kopytne, drapieżniki – to zwykła poleska różnorodność. Były nawet bobry, gdy była woda. Zwierzęta nie zniknęły nawet po awarii (chociaż było ich mniej ze względu na migracje), a już po 10 latach stały się one lokalnymi, „rudoleśnymi”.
Czego to w „Zrudziałym lesie” nie badano! Wszystko, co się ruszało i co się nie ruszało. Skażenie, i dawki, i cykle i efekty. Budowano woliery, wykopywano studnie. Powstał nawet dom laboratoryjny Ukraińskiego Instytutu Naukowo-Badawczego Radiologii Rolniczej. Trudno powiedzieć, ilu naukowców wytyczało tutaj ścieżki, ile napisano artykułów, ile sporządzono raportów czy obroniono rozpraw. Ale uwierzcie mi – bardzo dużo. Jednocześnie to żywi ludzie ze swoimi własnymi problemami osobistymi. Ktoś przywoził rodzinę, ktoś się oświadczył. Ktoś bał się „Ryżyka”, a ktoś tracił rozum. Wszyscy babrali się w „błocie”, napromieniowali się, ale wszyscy próbowali zdobyć bardzo cenną wiedzę.
Do połowy lat dwutysięcznych pożary omijały „Zrudziały las”. Pierwszy, zauważalny w skali, miał miejsce gdzieś w 2004 czy 2005 roku (nie pamiętam dokładnie), na zdezaktywowanym terenie w pobliżu skrzyżowania i steli Prypeć. Spłonęła trawa, niektóre plantacje sosnowe i powalone szkielety starych drzew. Ale 15 lipca 2016 r. wybuchł taki pożar, który znokautował „Zrudziały las”. Pożar pojawił się w rejonie stacji Janów, gdzie znajduje się pracujące przedsiębiorstwo. Rok był suchy i ogień z łatwością dotarł do „Ryżyka”, a do czasu, gdy ludzie zaczęli myśleć, objął cały NAJBARDZIEJ RADIOAKTYWNY TEREN NA ŚWIECIE. Spłonęły trawy, brzozy, pnie sosen obumarłych w 1986 r., a także zginęły sosny, które rosły w strefie subletalnej. Ogień poraził też część poawaryjnych zasadzeń. Miejsc, które nie zostały zniszczone, nie pozostało wiele. Powiedzenie, że byłem w szoku, nic nie mówi. To nie był tylko las. To była część mojego życia. Życia mojego i tych, z którymi pracowałem. Znałem tam każdy pieniek, ale wtedy (po pożarze – przyp. red.) to była nowa rzeczywistość. Czym ona groziła? Nie można było na to od razu odpowiedzieć.
W latach 2016-2018 wspólnie z kolegami z Wielkiej Brytanii przeprowadziliśmy cały szereg badań. Na pogorzeliskach wyraźnie spadła różnorodność i ogólna liczebność zwierząt i roślin. Zmniejszyła się także aktywność biologiczna fauny i flory w glebie. Ptaki nie chciały gniazdować, a ich zarodki w jajach częściej obumierały. Zwierzęta zapuszczały się tam rzadko. Wysuszone trawy i mokradła tylko „dolewały oliwy do ognia”. Ale życie przetrwało. Już jesienią 2016 r. pojawiła się pierwsza zieleń, a w 2017 r. pogorzeliska pokryły się trawą, paprociami i pędami drzew. Owady i grzyby zaatakowały drzewa, które przeżyły pożary. Jednocześnie na obszarach, które nie strawił ogień, życie pozostało tak bogate, jak wcześniej. Jeśli chodzi o „radiację”, to tak jak ona była w glebie, tak i w niej została – uleciało jej niewiele. Ale popiół do butów przyklejał się znacznie lepiej niż wcześniej gleba. Niezależna grupa z udziałem japońskich kolegów wykazała, że dostępność radionuklidów w pogorzeliskach znacznie wzrosła. Wszystko to częściowo przypominało przebieg wydarzeń po 1986 r. Zniszczenie ekosystemu, destabilizacja sytuacji radiacyjnej, uruchomienie procesów tworzenia nowego współistnienia fauny i flory, wzrost obciążeń dawką. Oczywiście, było wiele różnic, ale las stał się bardziej niebezpieczny i zawodny.
Wydarzenia z kwietnia 2020 r. były jako apokalipsa. Wydawało się, że płonie wszystko. Zachód, południe, centrum i wschód. Pożar w centralnej części strefy wybuchł około 7-8 kwietnia w rejonie zakopanej wsi Czystogołówka, w odległości zaledwie trzech kilometrów na południe od „Zrudziałego lasu”. Trudno wymyślić lepsze miejsce dla pożaru – ze wszystkich stron wioski wyrosły sosnowe płoty, których nikt nie pilnował od czasu awarii (w 1986 r. – przyp. red.), nie ma dróg, a przez wiele kilometrów ciągnie się skład materiałów palnych. Północny wiatr szybko złapał płomień i aż do Czarnobyla ludzie nie mogli sobie z nim poradzić. Pozostała tylko nadzieja, że znajdujący się na północnym-wschodzie „Zrudziały las” ominie ten zły los. Niestety w nocy z 12 na 13 kwietnia ogień dotarł do niego, a 13 kwietnia nie pozostał kamień na kamieniu. Podsuszone w 2016 r. zgliszcza płonęły szczególnie szybko.
Byłem tam 10 dni później. W niektórych miejscach wciąż dymiły się pnie, a te, które nie spłonęły doszczętnie, położyły się. Niczym blizny pokazywały cudownie nie spalone ścieżki i wały mogilników. Jak zwęglone kości brzozowe pnie leżały na stosach. W miejscach ostatnio gęstych trawisk i grup drzew – nie ma niczego. Trudno rozpoznać teren. Podobnie jak i 30 lat temu widoczność jest nawet na kilometr. To był już nie zrudziały, ale i w ogóle nie las. To co tu pozostało, to tylko promieniowanie. Jego większa część. Popiół (bardzo radioaktywny popiół!) łatwo się wzbija i pyli pod stopami. Nie potrzeba wiele, aby go przenosić i przenieść na wiele kilometrów.
Jaką wartość miał ten las, niech będzie, że „zrudziały”? On chronił ziemię przed erozją wietrzną, a nas od nadmiaru aerozoli. Co będzie dalej? W konfrontacji między żywiołami jak dotąd wygrywała żywa materia (ale nie rozumna!). Jak tylko odpuszczają ogień i promieniowanie, to życie przenika przez wszystkie pęknięcia (ludzie są poruszeni i zapominają o gorzkich lekcjach). Już po 10 dniach zielone nitki spalonej trawy przebijały się przez węgiel. Na tych obszarach, gdzie prawie nie było trawy i ściółki leśnej i nie miało się co palić, pozostały brzozowe podrostki. Ich korony jaśniały delikatnymi listkami. Nawet jeśli wszystko zostanie spalone od piasku i wystrzelane rewolwerem, to życie i tak powróci. Nie od razu i – być może – nie takie, do którego przywykliśmy, które szanujemy i z którym się dogadujemy. Ale już nie ma powrotu do tego co było. Należy wyciągnąć wnioski i zrozumieć, gdzie jesteśmy i co robimy. Tamtego „Zrudziałego lasu” już nigdy nie będzie. Wkrótce nie będzie i ludzi, którzy pamiętają jego historię i znają jego tajemnice. Nie chciano ich słuchać – niepotrzebnie. Oni tam pracowali nie z próżnej ciekawości, ale w celu określenia granic, które są dostępne dla Człowieka.
W radioaktywnych węglach pojawia się nowe życie, a następnym pokoleniom pozostaną stare problemy. Grabie jest zostały położone. Pragnący nastąpić na nie już przechodzą przez drzwi.
Siergiej Gaszczak – zastępca dyrektora ds. naukowych Czarnobylskiego Centrum Bezpieczeństwa Jądrowego, Odpadów Radioaktywnych i Radioekologii.