Licznik Geigera

Andrzej Strupczewski: skutki awarii w Czarnobylu nie są pomijalne, ale są małe

Prof. Andrzej Strupczewski. Fot. Tomasz Róg
Prof. Andrzej Strupczewski. Fot. Tomasz Róg

– W przypadku Czarnobyla, ale także Fukushimy, fatalne skutki miała psychoza, że promieniowanie to śmierć, że trzeba ludzi ewakuować, przesiedlać i straszyć – mówi prof. Andrzej Strupczewski z Narodowego Centrum Badań Jądrowych w rozmowie z Licznikiem Geigera. Jak zaznaczył, „nagromadził się już duży materiał dowodowy na to, że małe dawki promieniowania są pożyteczne a nie szkodliwe” i jest szansa na zmianę przepisów dotyczących ochrony radiologicznej. Dodał, że Stowarzyszenie Naukowców na rzecz Rzetelnej Informacji o Promieniowaniu (SARI) wystosowało już do Departamentu Energetyki USA pismo w tej sprawie. Wersja polska publikacji ukaże się jesienią.

Tomasz Róg: Co Panu Profesorowi przychodzi jako pierwsze na myśl, kiedy słyszy Pan nazwę Czarnobyl?

Prof. Andrzej Strupczewski: Błędna konstrukcja reaktora. W tym wypadku operatorzy reaktora popełnili błędy. Nie powinni byli tak postępować. Było to złamanie kultury bezpieczeństwa. Warto jednak podkreślić, że gdyby te same błędy popełnili w reaktorze zachodnim, to reaktor by się wyłączył i nie byłoby żadnej awarii czy wręcz rozpadu Związku Radzieckiego.

Reaktor czarnobylski jest dla mnie synonimem tego, że konstruktorzy zbudowali reaktor do celów na wpół militarnych. Jego zaletą było to, że można było z niego wydobywać pluton – wtedy, kiedy się chciało. Jednak konstruktorzy nie byli kontrolowani przyzwoicie, gdyż urząd dozoru jądrowego ZSRR był bardzo słaby. Zatwierdził on konstrukcję reaktora, mimo że reaktor miał w sobie dwa zasadnicze błędy.

Pierwszym błędem było to, że w pewnych sytuacjach jego moc mogła samoczynnie rosnąć. To się nazywa w fachowym języku: “dodatni współczynnik reaktywności”, czyli sprzężenie dodatnie. Jeśli zwiększamy moc, to jeszcze bardziej zwiększa się moc i jeszcze bardziej zwiększa się moc. Nie ma zahamowania takiego sprzężenia.

Takich reaktorów nie należy budować i nawet w radzieckich przepisach było tak napisane. Było tam jednak zastrzeżenie, że „konstruktor może udowodnić, że może być inaczej”. I radziecki konstruktor udowodnił to – na papierze.

Z drugiego błędu nikt nie zdawał sobie sprawy. Pręty bezpieczeństwa spadały do rdzenia reaktora bardzo wolno, gdyż rdzeń był ogromny – miał siedem metrów wysokości. Aby w pełni wejść do rdzenia, potrzebowały kilkanaście sekund. A gdy zaczynały spadać, to ich tzw. wypełnienie dolne, wypychało wodę z kanałów prętowych. W związku z tym w części górnej rdzenia, gdzie była już część pochłaniająca pręta regulacyjnego, moc malała. Jednak w dolnej części wody było mniej, wobec czego tam moc rosła. Część dolna funkcjonowała więc jako niezależny rdzeń reaktora. Dopiero po tej awarii okazało się, że jest to fatalne w skutkach.

Być może Rosjanie wiedzieli o tym wcześniej, ale nie przyznawali się do tego. Dopiero rok lub dwa lata po awarii na spotkaniach Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej zachodni specjaliści przedstawili swoje obliczenia, z których wynikało, że tak właśnie jest – wtedy Rosjanie się przyznali.

Ten drugi błąd spowodował pogorszenie sytuacji w czasie awarii. Naciśnięcie guzika awaryjnego przez operatora spowodowało tylko nagłe zwiększenie mocy, która i tak rosła. Tak doszło do wybuchu. Dla mnie to jest świadectwem, że reaktor był źle zaprojektowany i nie był odpowiednio kontrolowany.

Reaktor czarnobylski jest dla mnie synonimem tego, że konstruktorzy zbudowali reaktor do celów na wpół militarnych. Jego zaletą było to, że można było z niego wydobywać pluton – wtedy, kiedy się chciało. Jednak konstruktorzy nie byli kontrolowani przyzwoicie, gdyż urząd dozoru jądrowego ZSRR był bardzo słaby. Zatwierdził on konstrukcję reaktora, mimo że reaktor miał w sobie dwa zasadnicze błędy.

Do czego był potrzebny Rosjanom taki reaktor?

Konstrukcja reaktora RBMK była tajna. Nikt jej nie znał. Ja byłem wtedy zbyt młodym inżynierem, aby dyskutować o tych sprawach, ale wiem, że starsi koledzy o to pytali. Odpowiedź radziecka była jednoznaczna: “Wam nie jest to potrzebne. To zbyt trudny reaktor. U was nie będziemy takiego budować”. I tyle.

Reaktor był przystosowany do celów militarnych. Na czym to polega? Są dwa izotopy uranu – 235, który się rozszczepia, ale jest go bardzo mało, poniżej 1 proc., i 238, którego jest bardzo dużo, ale on się nie rozszczepia. Gdy w reaktorze uran 238 wychwyci neutron staje się plutonem 239, a z plutonu można już zbudować bombę. To dużo łatwiejsze niż oddzielanie uranu 235 od uranu 238 na drodze wykorzystania różnicy ciężarów jąder. Sam pluton od uranu można już łatwo rozdzielić, bo to są różne pierwiastki chemiczne.

Jednak pluton też posiada różne izotopy i w czasie pracy reaktora te izotopy się nagromadzają. Optymalny skład dla celów wojskowych występuje po około trzech-czterech tygodniach pracy w reaktorze. Później nagromadzają się już niestabilne izotopy plutonu i jeśli z takiego plutonu chciałoby się zrobić bombę, to ta bomba mogłaby wybuchnąć w każdym momencie – w zakładzie produkcyjnym lub na pokładzie samolotu.

Z reaktorów zachodnich wyciągane jest paliwo po upływie roku, bądź półtora roku, a nawet po trzech latach. Jednak po roku jest przerwa w pracy reaktora i paliwo można wyjąć. Jednak wtedy pluton jest mocno zanieczyszczony i niestabilny, wobec czego nie jest przydatny do celów wojskowych. Reaktor RBMK był więc cenny dla wojskowych, bo w każdej chwili Komitet Centralny mógł powiedzieć: “Potrzebujemy więcej plutonu, wyładujcie!”, i był on wyładowywany.

Z tego względu konstrukcja reaktora była tajna, aby nie zdradzać czegoś, co byłoby potrzebne do produkcji plutonu. Wobec tego, że konstrukcja była tajna, to nikt nie wiedział, na czym polegają błędy. Natomiast w tej chwili konstrukcje reaktorów, które są budowane, są całkowicie znane. Dla reaktora typu EPR mam w swoim komputerze cztery zestawy raportów bezpieczeństwa, a każdy z nich ma 10 tysięcy stron. To setki zdjęć, rysunków i schematów. Te materiały są opiniowane m.in. przez dozory jądrowe USA, Wielkiej Brytanii, Francji i Finlandii. Są również dostępne dla wszystkich ekspertów na świecie – nie tylko dla mnie, ale także dla ekspertów Greenpeace’u i jakichkolwiek innych ekspertów, którzy mogą być przeciwni budowie reaktorów.

Jeżeli którykolwiek z tych ekspertów zobaczy, że jest tam jakaś wada – ja sam stwierdziłem kilka wad – to nie zachowuje tego dla siebie, tylko pisze o tym artykuł, doniesienia, a także pisze do autorów projektu, podając informację, że jest coś źle. Taki ekspert zyskuje wtedy tzw. sławę mołojecką.

Organizacje antynuklearne z tego żyją i na wszelki wypadek wyciągają wszystko co tylko można. Mamy więc cały czas ostrą krytykę tego, co przemysł jądrowy robi, ale także pełną jawność. Projekty sprawdza kilkadziesiąt tysięcy ludzi. To lekko licząc 20-30 tysięcy osób. Dlatego takie rzeczy, jakie były w reaktorze RBMK, nie mogą się powtórzyć. Można oszukać jedną osobę przez całe życie, ale nie cały świat przez całe życie.

A dlaczego dzisiaj nie może dojść do takiej awarii jak w Czarnobylu?

W normalnym reaktorze energetycznym, tj. takim jakie są budowane we wszystkich krajach na świecie poza dawnym Związkiem Radzieckim, w trakcie rozszczepienia jednego jądra powstaje kilka neutronów i one są bardzo szybkie. Rozchodzą się one z tak ogromną prędkością, że przechodzą przez materiał rozszczepialny nie powodując nowych rozszczepień. To tak jak pociąg, który błyskawicznie przejeżdża przez stację i nikt do niego wsiąść nie może.

Aby spowolnić neutrony, to muszą one zderzyć się z jądrami lżejszych pierwiastków. Takimi są jądra wodoru. Dajemy więc naokoło paliwa jądrowego wodę, a w niej jest mnóstwo jąder wodoru. Neutron zderzając się z jądrem wodoru oddaje część swojej energii. Nie jest wychwytywany, idzie więc dalej i dalej, i po tysiącu uderzeń o jądra wodoru wreszcie wraca do uranu jako stary neutron. Zresztą jest takie określenie w języku angielskim: “aged”. On jak taki staruszek idzie sobie powoli i nie ma już początkowej prędkości równej milionowi elektronowoltów a zaledwie prędkość rzędu 1/100 elektronowolta. Oddał większość swojej energii do wody. Taki powolny neutron jest albo wychwytywany w uranie i przestaje grać jakąkolwiek rolę, albo powoduje nowe rozszczepienie w nowym jądrze uranu i powstanie nowych neutronów. Tak w dużym skrócie wygląda reakcja łańcuchowa.

A co w przypadku, w którym podgrzejemy wodę i będzie jej mniej? Część neutronów, które wcześniej wracały do uranu, teraz przejdzie na wskroś przez wodę i wyjdzie na zewnątrz. Pójdą do betonowej obudowy lub stalowych konstrukcji i stracimy je. Jeżeli więc podgrzejemy wodę ponad normalne nasze wymagania w reaktorze energetycznym – takim, jakie są budowane na Zachodzie i proponowane dla Polski – to ilość neutronów, które wracają do uranu zmniejszy się, czyli moc reaktora samoczynnie zmaleje. Mamy więc wbudowany mechanizm, który zapewnia nam bezpieczeństwo.

Konstrukcja reaktora RBMK była tajna. Nikt jej nie znał. Ja byłem wtedy zbyt młodym inżynierem, aby dyskutować o tych sprawach, ale wiem, że starsi koledzy o to pytali. Odpowiedź radziecka była jednoznaczna: “Wam nie jest to potrzebne. To zbyt trudny reaktor. U was nie będziemy takiego budować”. I tyle.

A jak było w Czarnobylu?

W Czarnobylu woda pełniła tylko rolę środka, który usuwał ciepło, a następnie przechodził dalej do wytwornicy pary i do turbin. Natomiast spowolnianie zapewniał grafit, który – jeśli podgrzejemy wodę – niewiele zmienia swoje właściwości. Wobec tego w dalszym ciągu neutrony są dalej w tym graficie spowalniane i tylko niewielka ich frakcja jest wychwytywana w wodzie. Jeżeli więc w reaktorze RBMK podgrzejemy wodę, która nie jest potrzebna do spowolnienia, to w efekcie ta niewielka frakcja neutronów, która była wychwytywana w wodzie, przechodzi do grafitu a następnie wraca do uranu, czyli neutronów jest więcej a to oznacza samoczynny wzrost mocy reaktora. A jak moc rośnie, to jeszcze więcej wody odparowuje. I to właśnie zaszło w reaktorze RBMK w Czarnobylu. Jego moc wzrosła do wielkości, których żaden reaktor wytrzymać nie może – nastąpiło stopienie paliwa uranowego a następnie jego odparowanie. Działo się to bardzo szybko. W chwili gdy uran odparował, to rozerwał paliwo i wytrysnął do wody. To był pierwszy wybuch.

Temperatura w rdzeniu reaktora wzrosła dramatycznie. Nastąpiła reakcja resztek pary wodnej z cyrkonem, z którego tworzy się koszulki do utrzymywania pastylek uranowych pod kontrolą. Wskutek reakcji Zr + 2 H20 = ZrO2 + 2 H2 nastąpiło wydzielenie wodoru. Gdy wodór wydostał się do atmosfery nastąpiła druga reakcja wybuchowa. Wybuch wodoru zniszczył cały reaktor.

Jeżeli popełnilibyśmy jakiekolwiek błędy powodujące nadmierne odparowanie wody w reaktorach typu PWR czy BWR, czyli używanych obecnie, to ich moc spadnie, reaktory wyłączą się i nie będzie takiej reakcji jak w Czarnobylu. To jest istotna sprawa. Mogą być oczywiście przecieki, wycieki, skażenia, różne przykre rzeczy, np. w Fukushimie zobaczyliśmy, że jak nie ma chłodzenia to po pewnym czasie rdzeń reaktora się topi i jest bardzo nieprzyjemnie. Nie ma jednak takiego wybuchu, jaki miał miejsce w Czarnobylu.

A czy wybuchy w Czarnobylu miały charakter wybuchu jądrowego?

Nie. To był gwałtowny wzrost mocy reaktora wskutek wydzielania ciepła. Spowodowało to stopienie a następnie odparowanie paliwa, a później wyrzucenie lotnego już w tym danym momencie paliwa do wody i odparowanie wody, a następnie reakcję wodorową. Były to więc reakcje fizyczne i chemiczne, ale nie mające nic wspólnego z wybuchem jądrowym – takim, jaki jest w bombie atomowej.

W bombie atomowej chcemy uzyskać stan nadkrytyczny. W najprostszym przypadku mamy dwie połówki bomby, które są oddalone od siebie na pewną odległość. Poprzez detonację materiałów wybuchowych powodujemy, że te połówki zbliżają się do siebie gwałtownie. Z chwilą, kiedy się do siebie zbliżą, następuje wybuchowa reakcja łańcuchowa. Ta reakcja dąży do tego, żeby te dwie połówki odepchnąć i rozrzucić, ale ponieważ mają one na początku dużą energię kinetyczną i zbliżają się do siebie, to zanim zostaną rozrzucone, to już powoduje wybuch jądrowy. Wyniki eksplozji są straszne – grzyb atomowy itd. Natomiast reakcje, które mają miejsce w reaktorach, to awarie płynące z przegrzania materiału, który wydziela ciepło. Jak nie odbieramy ciepła, to materiał musi się przegrzać i stopić.

A jak możemy podsumować czarnobylską awarię i jej skutki? Jedni mówią, że to największa katastrofa XX wieku i podają dane o wzrostach zachorowań np. na nowotwory na obszarach dotkniętych skażeniem. Z kolei dane z raportów UNSCEAR czy choćby Forum Czarnobylskiego mówią, że aż tak źle, choćby pod względem ofiar śmiertelnych, nie jest.

Sprawa wiążę się z pojmowaniem roli małych dawek promieniowania. Od lat 50. ubiegłego wieku przyjęto zasadę tzw. LNT – Linear No-Threshold Theory, czyli efekty liniowe bezprogowe. Z tej zasady wynika, że każdy wzrost promieniowania, choćby o najmniejszą wielkość, powoduje zwiększenie prawdopodobieństwa zachorowania na raka. Wychodząc z tej zasady można powiedzieć, że jeżeli rozproszy się na całej kuli ziemskiej izotopy, które spowodują wzrost promieniowania, np. o jeden procent, to ilość zachorowań na raka też proporcjonalnie wzrośnie. Jeśli pomnożymy to przez liczbę mieszkańców Ziemi, to będziemy mieć całkiem sporo trupów.

Z tego założenia wychodzą organizacje antynuklearne. Po prostu biorą pod uwagę ilość promieniowania, jakie wyszło z Czarnobyla, i mnożą to przez odpowiednie współczynniki i liczbę ludzi, na którą to działało, i dostają trupy. Stąd propozycja, żeby ocenić liczbę zgonów po Czarnobylu na setki tysięcy.

Z drugiej strony, wiemy, że Finowie dostają dwa razy większe dawki niż Polacy. Polak dostaje 3,5 milisiwerta na rok, Fin dostaje 7 mSv na rok, a mimo to Finowie nie żyją wcale krócej niż Polacy, tylko dłużej o kilka lat i zdrowiej. Nie jest więc prawdą, że wzrost promieniowania o jeden, dwa czy trzy mSv powoduje jakiekolwiek złe skutki.

Takich badań jest bardzo dużo. Do najbardziej przekonujących należą badania, jakie Japończycy i Amerykanie zrobili w Chinach. Dlaczego właśnie tam? Są tam dwie okolice, jedna obok drugiej. W każdej z nich jest ludność rolnicza, która z pokolenia na pokolenie mieszka na miejscu, ma te same nawyki żywieniowe, te same charakterystyki zachowania, łącznie z liczbą wypalanych papierosów w danym okresie czasu. Są to więc dokładnie te same parametry. Okazuje się, że w okolicy, gdzie promieniowanie jest dwa razy większe niż w tej drugiej okolicy, zwanej kontrolną, zachorowalność na raka jest o 20 proc. mniejsza. Mamy tam do czynienia ze 100 tysiącami osób, badanymi od 35 lat, z zapisami sięgającymi wstecz znacznie dłużej. Wyniki są więc wiarygodne.

Jeżeli z tego punktu widzenia patrzymy na skutki awarii w Czarnobylu, to są one małe. Nie są pomijalne, ale są małe. Sprowadzają się one do trzydziestu paru osób, które zginęły w czasie awarii i w ciągu pół roku od awarii na skutek napromieniowania, i ewentualnie trzydziestu osób wśród tzw. likwidatorów, którzy w ciągu następnych 10 lat zmarli z różnych przyczyn – niekoniecznie z powodu promieniowania, ale zakładamy, że promieniowanie mogło się do ich śmierci przyczynić.

Mamy więc sześćdziesiąt parę trupów. Czy to jest dużo? To poważna sprawa, ale na naszych szosach ginie jednak dużo więcej ludzi i nie mówimy o katastrofie komunikacyjnej. Mówimy, że są to nieszczęśliwe wypadki, których powinno być mniej.

Natomiast w przypadku Czarnobyla, ale także Fukushimy, fatalne skutki miała psychoza, że promieniowanie to śmierć, że trzeba ludzi ewakuować, przesiedlać i straszyć. Jeśli ktoś przychodzi, mając tytuł doktora lub jest przedstawicielem międzynarodowej organizacji, i mówi: “Pan umrze na raka! Pana dziecko też umrze na raka i pańska żona również. Umrzecie na raka!”, i tak jest co drugi dzień, to można sobie doskonale wyobrazić, że rodzina, która dostaje taką dawkę informacji, po upływie pół roku ma nerwicę żołądka i umiera niekoniecznie na raka ale na przykład na choroby układu nerwowego.

Co do psychozy, że po awarii wzrasta liczba zachorowań. Jako pierwszy mówił o tym prof. Zbigniew Jaworowski, przynajmniej spośród ludzi, których znałem, że na ogół nie prowadzono dokładnych badań dla wykrywania raka i zmian nowotworowych przed awarią, bo nie było powodu. Na Ukrainie i Białorusi była bardzo biedna ludność i nikt nie myślał o tym, żeby prowadzić jakieś badania tarczycy, kiedy oni nie mieli normalnej opieki lekarskiej. Do tej pory ten sąd wielokrotnie spotykałem.

W Japonii prawdopodobnie było lepiej, ale też nikt specjalnych badań tarczycy nie robił. Kiedy zaczęto je robić po awarii, zaczęto stosować najnowocześniejszą aparaturę. Wkroczył ONZ i dał pieniądze na dokładne badania. Okazało się, że u 8 czy 10 proc. przebadanych dzieci są zmiany w tarczycy. Oczywiście był alarm.

W przypadku Czarnobyla okazało się, że wcale te zmiany nie są największe w okolicach najbardziej skażonych, tylko w miejscach, gdzie nie było promieniowania. W przypadku Fukushimy badania wykonano w trzech prefekturach – wokół elektrowni, w prefekturze oddalonej o 300 kilometrów i w prefekturze na końcu wysp japońskich, oddalonej o 1000 km. W tej ostatniej wykryto najwięcej zmian w tarczycy.

Co z tymi informacjami robić? Rozsądni ludzie mówią, że skoro to było daleko od źródła zagrożenia, to znaczy, że to źródło nie miało żadnego wpływu na to, co się tam stało. Natomiast organizacje antynuklearne podkreślają, że oczywiście jest to wina elektrowni jądrowej.

Co do psychozy, że po awarii wzrasta liczba zachorowań. Jako pierwszy mówił o tym prof. Zbigniew Jaworowski, przynajmniej spośród ludzi, których znałem, że na ogół nie prowadzono dokładnych badań dla wykrywania raka i zmian nowotworowych przed awarią, bo nie było powodu. Na Ukrainie i Białorusi była bardzo biedna ludność i nikt nie myślał o tym, żeby prowadzić jakieś badania tarczycy, kiedy oni nie mieli normalnej opieki lekarskiej. Do tej pory ten sąd wielokrotnie spotykałem.

Mówimy o promieniowaniu głównie w kontekście Czarnobyla. Jednak o tym, że zwykły banan lub pomidor – już bardzo upraszczając – także promieniuje, jakoś często się nie słyszy.

Jeśli chodzi o promieniowanie wokół nas to nie ulega żadnej wątpliwości, że w czasie, kiedy rodziły się komórki z jądrami, z których my jesteśmy zbudowani, to promieniowanie na Ziemi było dwa razy większe niż teraz. Dlaczego? Można to łatwo zrozumieć. Atom, który ulega rozpadowi, czyli emituje promieniowanie, nie może się ponownie w ten sam sposób rozpaść. Już nie jest tym samym atomem. On może jest wciąż radioaktywny i rozpada się po raz drugi, po raz trzeci, za każdym razem w inny sposób, aż na końcu staje się obojętny i już niczego nie promieniuje.

Jeżeli ten proces promieniowania trwa od czterech miliardów lat, odkąd Ziemia powstała, to z każdym miliardem lat to promieniowanie jest mniejsze. Komórki, które powstały przed dwoma miliardami lat, a z których my jesteśmy zbudowani, powstawały w warunkach dwa razy wyższego promieniowania niż jest teraz. W tych warunkach powstały, żyły, wytworzyły organizmy. Wytworzyły więc w sobie naturalne mechanizmy obronne, które działały optymalnie przy promieniowaniu dwa razy wyższym niż jest dzisiaj. Dziś działają trochę mniej optymalnie, bo jest mniejsze promieniowanie.

Komórki te bronią nas nie tylko przed promieniowaniem, ale także przed procesami utleniania i działaniem wolnych rodników, które powodują zmiany rakotwórcze. Jeżeli my teraz pobudzamy te komórki nieco wyższym promieniowaniem, takim jakie jest np. w Finlandii, to procesy obronne organizmów są bardziej intensywne i w ten sposób zwalczają zachorowania na raka z różnych przyczyn, a nie tylko z powodu promieniowania. Promieniowanie jest naokoło nas, wobec tego jedno możliwe podejście to powiedzieć, że póki nie wiemy, jak ono działa, to staramy się nie dawać dodatkowej dawki. W szpitalach, elektrowniach, czy choćby przy pomocy zegarków noszonych na ręku, staramy się nikogo nie napromieniować. Jest taka zasada lekarzy: “Primum non nocere”, czyli po pierwsze nie szkodzić. Ale jest też inne podejście – zapewnić organizmowi optymalne warunki działania. Dać małe dawki, np. witamin czy minerałów, chociaż w dużych dawkach mogą one być szkodliwe. Więc warto badać, czy małe dawki promieniowania mogą pobudzać nasze procesy obronne, a więc czy mogą nam pomagać.

Profesor Zbigniew Jaworowski w latach 80. ubiegłego wieku był polskim przedstawicielem w Komitecie Naukowym ONZ ds. Skutków Promieniowania Atomowego (UNSCEAR) i zainicjował akcję analiz, jaki wpływ ma małe promieniowanie na organizm człowieka. Był członkiem UNSCEAR-u, czyli najbardziej odpowiedzialnego ciała na świecie jeśli chodzi o decyzje dotyczące promieniotwórczości. Wydano specjalny tom, w którym wskazywano, że małe dawki mogą działać pozytywnie i zalecono dalsze badania. Od tej pory minęło ponad 30 lat. Nagromadził się już duży materiał dowodowy na to, że małe dawki promieniowania są pożyteczne a nie szkodliwe. Powinniśmy sobie z tego zdawać sprawę.

Ale świat dalej wierzy w zasadę LNT.

Świat dalej podtrzymuje zasadę LNT.

A jest jakakolwiek szansa na zmianę tego podejścia do promieniowania?

Jest taka szansa. Organizacja SARI (Scientists For Accurate Radiation Information), czyli Stowarzyszenie Naukowców na rzecz Rzetelnej Informacji o Promieniowaniu wystosowało odpowiednie pismo do Departamentu Energetyki USA, żądając, żeby zmienić przepisy i nie mówić, że każda dawka jest szkodliwa. Taka publikacja ukaże się także w Polsce. Już przetłumaczyłem ją na język polski, a trzech profesorów, którzy są członkami polskiej delegacji w UNSCEAR, podpisało ten dokument. W tej chwili trwa ostatni etap prac redakcyjnych przed oddaniem pisma do druku. Ten list ukaże się we wrześniu bądź październiku.

On nie zmieni przepisów. Do tego, żeby zmienić przepisy, potrzebna jest wielka praca i wielka batalia. Polska nie jest największym krajem na świecie, nie jest też najbardziej zaawansowana pod względem jądrowym, więc wątpię, żeby nasz dozór jądrowy zdecydował się podjąć inicjatywę i być pierwszym, który zmieni podejście.

Nagromadził się już duży materiał dowodowy na to, że małe dawki promieniowania są pożyteczne a nie szkodliwe. Powinniśmy sobie z tego zdawać sprawę.

A na poziomie Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej?

Przepisy musi zmienić najpierw Agencja Ochrony Środowiska USA, potem MAEA i inne ciała międzynarodowe. Ale już na przykład – co jest istotne dla oceny skutków Czarnobyla – ICRP (International Commission on Radiological Protection), czyli Międzynarodowa Komisja Ochrony Radiologicznej, która ustala dawki dopuszczalne i zasady ochrony przed promieniowaniem, a także zasady przeliczania promieniowania na skutki zdrowotne, na początku XXI wieku wydała kolejny swój raport, w którym napisała, że mnożenie bardzo małych dawek przez ogromne liczby ludności i przez długi czas jest nieprawidłowe i nie należy tego stosować. Napisała również, że zasadę ograniczania promieniowania można stosować do ochrony radiologicznej, ale nie należy jej stosować do oceny skutków zdrowotnych promieniowania. To stanowisko ICRP. Oczywiście organizacje antynuklearne ignorują je, nie chcą w ogóle o tym słuchać, bo dla nich dużo wygodniej jest mnożyć i straszyć ludzi rzekomymi szkodliwymi skutkami nawet najmniejszych dawek promieniowania.

Druga część rozmowy z prof. Andrzejem Strupczewskim za tydzień.


Dr inż. Andrzej Strupczewski, prof. nadzwyczajny Narodowego Centrum Badań Jądrowych – wiceprezes Stowarzyszenia Ekologów na Rzecz Energii Nuklearnej SEREN, przewodniczący Komisji Bezpieczeństwa Jądrowego i rzecznik energetyki jądrowej w Narodowym Centrum Badań Jądrowych, ekspert ds. bezpieczeństwa jądrowego Komisji Europejskiej i Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (MAEA).

Przez 50 lat pracował w Instytucie Energii Jądrowej, w tym sześć lat w MAEA w Wiedniu. Projektował reaktor badawczy MARIA i kierował jego rozruchem technologicznym, prowadził pionierskie badania cieplno-przepływowe w rdzeniu reaktora EWA. Jako zastępca dyrektora IEA kierował do 1992 r. międzynarodowym programem badań bezpieczeństwa reaktorów, a przez 20 lat, po przerwaniu budowy elektrowni jądrowej w Żarnowcu, prowadził analizy bezpieczeństwa reaktorów energetycznych w różnych krajach. Badał bezpieczeństwo elektrowni jądrowych w Armenii, Bułgarii i Słowacji, prowadził misje MAEA do oceny bezpieczeństwa elektrowni Paks na Węgrzech, Dukovany i Temelin w Czechach, wykonywał analizy EJ Temelin i EJ Mochovce dla rządu Austrii, wykonał ocenę wpływu pomocy Unii Europejskiej na bezpieczeństwo elektrowni jądrowych w Rosji i na Ukrainie z wizjami lokalnymi we wszystkich elektrowniach jądrowych, organizacjach wsparcia technicznego i urzędach dozoru jądrowego tych państw. Był jednym z czterech fachowców międzynarodowych powołanych do oceny najnowszych reaktorów III generacji, proponowanych dla Wielkiej Brytanii, a w ostatnim czasie prowadził ocenę bezpieczeństwa bloków jądrowych w EJ Kozłoduj, w ramach akcji stress testów po Fukushimie. W czasie pracy w MAEA prowadził analizy porównawcze wpływu różnych źródeł energii na środowisko i zdrowie człowieka, współpracował z Komisją Europejską w ramach programu ExternE, mającym określić koszty ponoszone przez społeczeństwo w skutek zgonów, chorób i zniszczenia środowiska, powodowanego przez różne gałęzie energetyki. Wprowadzał także metodykę ExternE w Polsce.

Obecnie prowadzi oceny wpływu energetyki jądrowej na gospodarkę Polski. Jest autorem czterech książek i 250 prac na temat energetyki jądrowej, uzyskał sześć patentów. Był członkiem Komitetu Problemów Energetyki PAN i Komitetu Nauk Radiacyjnych PAN, przedstawicielem Polski w Komitecie Energetyki Jądrowej UNIPEDE i w Komitecie Energetyki Jądrowej ISO. Został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Polonia Restituta, Złotym Krzyżem Zasługi i Oficerskim Krzyżem Polonia Restituta.