„Odpowiedzialność, jaka na mnie spoczywała, a właściwie, jaka wydawało mi się, że na mnie spoczywa, była dość ogromna. Przy samotnych wyjazdach, nawet gdy coś pójdzie nie po twojej myśli, możesz być zły wyłącznie na siebie. Przy zabieraniu innych kompanów, wiesz, że w razie niepowodzenia wszyscy – nawet, jeśli tego głośno nie powiedzą, będą mieli ogromne pretensje jedynie do ciebie” – pisze w czwartej części opowieści o swojej drugiej nielegalnej wyprawie do Zony stalker Stanisław.
14 sierpnia 2016 r., godz. 14:00
Choć byliśmy dość wyspani po podróży plackartą, to jednak te kilka godzin snu w cywilizowanych warunkach okazało się zbawienne. Wiedząc, że mamy jeszcze trochę czasu do wyjazdu w kierunku Zony, postanowiliśmy, że przygotujemy rowery, później uzupełnimy w znajdującym się nieopodal sklepie sieci ATB spożyte po drodze zapasy, ale najpierw pójdziemy do pobliskiej restauracji na obiad. Ostatni porządny posiłek jedliśmy dwa dni temu.
„Zamek Włodarzy”, bo tak nazywa się restauracja, w której stołowaliśmy, oficjalnie nazywana jest halą koncertową. Zasadniczo jest to coś na kształt sali, którą można wynająć pod organizację wesel, czy właśnie małych koncertów. Pierwsza część jest wzorowana na zamkowe, mediewalne klimaty, a raczej – kiczowate, kartonowe, mediewalne klimaty. Znajduje się tam też kilka klatek z papugami, które non-stop ćwierkają. Całość zadaszona jest wielkim dachem/namiotem. Najlepiej oddadzą to zdjęcia:
Drugą część natomiast stanowi kilka połączonych ze sobą altan przeznaczonych przede wszystkim dla palaczy.
Ceny mogą wydawać się dość niskie, jednak gdy danie zostanie nam podane, uznamy, że porcje są dość małe. Podstawowymi daniami (porcjami) człowiek się nie naje, ale, że jesteśmy na Ukrainie i dla nas, równowartość 3 zł za dwie porcje frytek po 100 g każda (dla porównania duże frytki z McDonald’s ważą 150 g) to nie jest dużo, przy umiejętnym złożeniu zamówienia można wyjść najedzonym. Oczywiście na próżno szukać menu w języku angielskim, dlatego podstawowa znajomość chociażby cyrylicy lub tłumacz Google niezbędny. Zamówiliśmy zwykłe dania: mięso, ziemniaki i cola, a w międzyczasie wypaliliśmy kilka papierosów, po czym mogliśmy w końcu zająć się poważniejszymi sprawami, jak przygotowanie rowerów do wyprawy.
Na pierwszy ogień poszedł rower Justyny. Ochroniarz, który pomagał nam przy rowerze, nie mógł pojąć, po co demontujemy tak ładny bagażnik, oryginalne błotniki i przede wszystkim – odblaski, jeśli zamierzamy jechać nocą (nie wiedział, że jedziemy do Zony). Jako, że te elementy najbardziej obijały się o ramę i hałasowałyby na nierównościach a dodatkowo sprawiały, że bylibyśmy widoczni z dość dużej odległości, jedynym rozwiązaniem było pozbycie się ich.
Po dłuższej chwili cali z czarnymi od smaru rękami uporaliśmy się z zadaniem i dziękując ochroniarzowi za pomoc i otrzymany w prezencie radziecki klucz, który był potrzebny do odkręcenia kół (swój zestaw tradycyjnie… zgubiłem), wróciliśmy do pokoju, by jeszcze na kilka godzin się zdrzemnąć.
Wstaliśmy koło godz. 19:00 i wiedząc, że musimy zrobić jeszcze trochę zapasów, wybraliśmy się do pobliskiego sklepu – popularnej na Ukrainie sieci ATB. Skupiliśmy się głównie na płynach. Jednak, żeby nie było zbyt monotonnie, kupiliśmy trochę słodyczy i oczywiście papierosów.
Po wyjściu ze sklepu, w drodze powrotnej rzucił mi się w oczy napis „Taxi” zamontowany na dachu dość dużego jak na taksówkę samochodu (Fiat Doblo). Od razu podszedłem do kierowcy i zapytałem, czy byłby chętny zabrać nas wraz z naszymi rowerami na dość daleki kurs około godziny 22. Odpowiedział twierdząco, więc zadowoleni wróciliśmy do hotelu.
Mieliśmy niecałe dwie godziny na spakowanie rzeczy i ogólne „ogarnięcie się”. Gdy wszystko było już gotowe, poprosiliśmy recepcjonistkę o możliwość zostawienia naszych plecaków oraz kilku ubrań do prania i wyszliśmy na chwilkę na balkon zapalić.
Dopiero wtedy dopadł nas stres. Ciężko było nawet odpalić papierosa – tak bardzo trzęsły mi się ręce. Odpowiedzialność, jaka na mnie spoczywała, a właściwie, jaka wydawało mi się, że na mnie spoczywa, była dość ogromna. Przy samotnych wyjazdach, nawet gdy coś pójdzie nie po twojej myśli, możesz być zły wyłącznie na siebie. Przy zabieraniu innych kompanów, wiesz, że w razie niepowodzenia wszyscy – nawet, jeśli tego głośno nie powiedzą, będą mieli ogromne pretensje jedynie do ciebie.
Mimo że zegarek wskazywał 22:15, nasza taksówka dalej stała obok sklepu ATB i była doskonale widoczna z hotelowego tarasu. Wróciliśmy do pokoju, przebraliśmy się w docelowe ubrania, wzięliśmy nasze plecaki, odebraliśmy od ochroniarza rowery i żegnając się z recepcjonistką ruszyliśmy w kierunku samochodu.
Taksówkarz był lekko podirytowany naszym spóźnieniem, ale widząc, że ma okazję dość dobrze zarobić odkręcając jedynie przednie koło w rowerze Justyny, niewiele mówiąc wpakował nasze rowery do bagażnika. Na pytanie gdzie jedziemy odpowiedziałem, że „Najpierw do Termachiwki, a później powiem, co dalej”. Wydawało się, że zrozumiał, bo podjechał na stację benzynową i zatankował trochę ropy. Jak się miało jednak finalnie okazać, zdecydowanie za mało…
Kierowca był dość rozgadany. Pytał, co nas tu przywiało i opowiadał o swoim życiu w Malinie. Długo zwlekałem, żeby mu nakreślić dokładny cel naszej podróży, ale gdy w końcu się odważyłem, odpowiedział jedynie: „Bardzo dobrze, że macie jakieś zainteresowania. Tutejsza młodzież to tylko pije i pali!”
Na kilka kilometrów przed Termachiwką (Termachiwka to miejscowość położona mniej więcej w połowie drogi z Malina do mostu stanowiącego granicę Zony) zorientowałem się, że niezbyt jasno nakreśliłem kierowcy nasze intencje, stąd zatankował paliwa jedynie na dojechanie do Termachiwki i z powrotem. Zaczęliśmy się zastanawiać, co w takiej sytuacji zrobić. Kierowca stwierdził, że może podjechać jeszcze jakieś 5, może 10 kilometrów i będzie musiał wracać. Zgodziłem się, wierząc, że po drodze znajdziemy jakieś rozwiązanie, w innym wypadku do przejechania na rowerze mielibyśmy dodatkowe, nieplanowane 15 kilometrów. Popatrzyłem na mapę i wynikło z niej, że przed nami znajduje się jakaś większa wieś. Zatrzymaliśmy się więc na głównym placu tejże wsi i zaczęliśmy szukać jakiegokolwiek śladu życia.
Mimo że dochodziła już północ, nie musieliśmy zbyt długo czekać. Zza zakrętu wychynęli miejscowi rowerzyści w kamuflażu „wybitnie-nie-strefowym”, czyli z neonami na szprychach i zamontowanymi wszędzie gdzie się tylko da diodami. Poinformowali nas, że stacja benzynowa znajduje się dwa kilometry stąd, „wystarczy zadzwonić dzwonkiem i ktoś powinien otworzyć”.
Faktycznie, po kilku kilometrach wyrósł przed nami drogowskaz wskazujący, że za kilkaset metrów trafimy na stację. Skręciliśmy i ujrzeliśmy stojącą pośrodku niczego niewielką wiatę z dwoma dystrybutorami. Nasz kierowca zadzwonił dzwonkiem, ktoś wyszedł, zatankował, a my w międzyczasie porobiliśmy parę „śmiesznych” zdjęć i wypaliliśmy kilka papierosów.
Jako, że kierowca, nie będąc przygotowanym na to tankowanie, nie miał przy sobie zbyt dużo gotówki, sam zapłaciłem za paliwo, umawiając się, że zostanie to odjęte od ostatecznej kwoty, którą przyjdzie nam zapłacić.
W dobrych nastrojach odjechaliśmy ze stacji i ruszyliśmy w kierunku wsi Marianiwka, by tam odbić na północ w kierunku granicy Czarnobylskiej Strefy. W samochodzie rozbrzmiewała głośno muzyka. Kierowca zachwalał swój sprzęt nagłaśniający, a ja zastanawiałem się co mi w tej układance nie pasuje.
Dopiero teraz do mnie dotarło, że przez całą drogę to ja rozmawiałem z kierowcą, a Justyna mimo znajomości języka rosyjskiego nie odezwała się ani słowem. Byłem przekonany, że śpi, jednak zauważyłem, że ma szeroko otwarte oczy i że jest wyraźnie przejęta chwilą.
– Wszystko w porządku? – zapytałem.
– Tak, tylko z każdym kilometrem coraz bardziej zdaję sobie sprawę, gdzie faktycznie jedziemy.
– Miałem dokładnie tak samo za pierwszym razem, chciałem nawet zawrócić będąc już w Zonie, ale za wiele osób wiedziało o moim wyjeździe, więc nie wchodziło to nawet w rachubę. Ale żeby nie było – też się przecież boję, jadę tu nielegalnie dopiero drugi raz.
Spojrzałem na telefon – do mostu zostały tylko 3 kilometry. Poinformowałem kierowcę, że to już to miejsce i poprosiłem, żeby się zatrzymał.
Zaparkowaliśmy na poboczu. Taksówkarz pomógł nam wyjąć nasze rowery, po czym przy użyciu odpowiedniego klucza wyjętego ze swojej skrzynki przykręcił odczepione wcześniej od roweru Justyny przednie koło.
Będąc już gotowi, zapłaciliśmy ile trzeba, podziękowaliśmy kierowcy i zapisując wcześniej jego numer telefonu, przy obustronnych życzeniach „szerokiej drogi” ruszyliśmy w kierunku Zony. Wiedziałem, że został nam tylko jeden zakręt, za którym będziemy mieli do pokonania dwukilometrową prostą w kierunku mostu. Wiedziałem też, że moja znajoma od kilkunastu lat nie jeździła na rowerze, nie licząc kilku kilometrów pokonanych przy przekraczaniu granicy dwa dni wcześniej. Jednak nie spodziewałem się aż takich trudności.
Justynie trudno było utrzymać równowagę, a z każdym metrem problem stawał się poważniejszy. Zdziwiło mnie to, ponieważ zeszłego dnia przejeżdżając z dworca do hotelu radziła sobie dość dobrze. Zatrzymaliśmy się na chwilę, żebym mógł zdiagnozować usterkę. Przejechałem kilka metrów i – faktycznie – coś było nie tak, nie wiedziałem jednak co. Poprosiłem ją, żeby wytrzymała jeszcze te kilkaset metrów i będąc już w Zonie, naprawię jej rower. Zgodziła się.
Wyjechaliśmy zza zakrętu, a naszym oczom ukazała się, widoczna na horyzoncie dość jasna łuna.
– Nie podoba mi się to – stwierdziłem.
– Dlaczego?
– Ten most nie jest oświetlony, najbliższe źródło światła to punkt kontrolny „Dąbrowa” jakieś dziesięć kilometrów stąd.
– To co to może być?
– Samochód!
I faktycznie pół minuty później zauważyliśmy zbliżające się do nas z każdą sekundą reflektory. Krzyknąłem jedynie: „SPIERDALAMY W KRZAKI”, jednak moje słowa do nikogo nie dotarły, bo Justyna od dobrych 10 sekund już tam na mnie czekała. Wrzuciłem swój rower do przydrożnego rowu i położyłem się obok niej i dumny, z jej szybkiej reakcji, z napięciem wyczekiwałem dalszego rozwoju sytuacji.
Robiło się coraz jaśniej, a ja zacząłem się zastanawiać, czy aby na pewno dobrze się ukryliśmy i kierowca samochodu podczas mijania nas, nie zauważy naszych sylwetek lub rowerów. Na szczęście leciwa Łada Niva przemknęła bez wykrycia naszej obecności i odczekując jeszcze kilka minut mogliśmy w spokoju wyjść na drogę i kontynuować wędrówkę do Prypeci.
Problemy z rowerem Justyny zaczęły się nasilać. Zatrzymaliśmy nasze jednoślady, żeby przyjrzeć się usterce raz jeszcze. Cały zestaw naprawczy spoczywał na dnie mojego plecaka, więc ponownie zaproponowałem, żebyśmy przejechali jeszcze te kilkaset metrów, a za mostem, już w „nowym, spokojniejszym świecie” postaram się, już bez pośpiechu temu zaradzić
– Trzeba było nie brać tych rowerów – zaśmiała się Justyna.
– No co racja to racja, ale w strefie mogą się okazać zbawienne – odpowiedziałem.
– Widzisz, jak ciężko mi się jeździ…? Weźmy, poprowadźmy je chociaż przez moment, bo mnie szlag za chwilę trafi.
– Kurcze… proszę… wytrzymaj jeszcze przez kilkaset metrów. Jak dojedziemy do mostu, to tam zsiądziemy i poprowadzimy, a po drugiej stronie rzeki, już w Zonie zobaczę co jest nie tak. Poza tym jak chcesz możemy się zamienić rowerami.
– Wątpię, żeby to pomogło. Już jechałam wcześniej na twoim i nie widzę różnicy.
– No dobra, to tak jak mówiłem – 500 metrów i zsiadamy.
– Jestem za.
O tym, że znaleźliśmy się na moście dowiedzieliśmy się, gdy koła naszych pojazdów wpadły w wielką szczelinę, prawie nas wywracając. Wiedząc, że tak będzie bezpieczniej, zeszliśmy z rowerów i powoli, tak żeby nie było słychać charakterystycznego „tykania” zębatek, zaczęliśmy przesuwać się w kierunku kratownicy blokującej dostęp na drugą stronę rzeki.
Idąc przez most zauważyłem pewne zmiany w stosunku do tego, co zapamiętałem z wyprawy sprzed roku. Ustawiono więcej betonowych zapór, przez które co chwila trzeba było przenosić rowery, pojawiło się więcej szczelin, szerokich na kilkanaście centymetrów, w które przy odrobinie pecha mogła wpaść noga aż po kolano. Poza tym zaintrygowała mnie dość mocno jedna rzecz – po prawej stronie, w szuwarach zauważyliśmy ledwo widoczne zapalające się i gasnące co chwilę światło latarki. Jak gdyby ktoś chciał cokolwiek dostrzec, nie będąc przy tym zbytnio widocznym z daleka. Wiedząc, że z mostu nie mamy możliwości ucieczki w żadną ze stron, a zawracanie nawet nie wchodziło w rachubę, ruszyliśmy naprzód.
Wciąż nie mam pojęcia czym były te zagadkowe światła. Może był to pogranicznik, stalker lub jakiś rybak oświetlający sobie drogę ekranem swojego smartfona. W każdym razie na kolejnych moich wyprawach nadal je widuję
Dotarliśmy w końcu do kratownicy. Było zbyt ciemno, żeby rozeznać się w sytuacji, więc, żeby nie zwracać na siebie ewentualnej uwagi, zamiast latarki użyłem telefonu. Okazało się, że metalowa kratownica też przeszła lekki lifting. Po jej prawej stronie, gdzie z reguły znajdował się łatwy do pokonania nasyp rozłożono zwinięty drut (taki a’la wojskowe zasieki), a przez pozostałą przestrzeń od nasypu do krawędzi mostu poprowadzono kolczasty drut.
Uznaliśmy, że najlepiej będzie najpierw przerzucić nasze plecaki na drugą stronę, a dopiero później zająć się rowerami. Z plecakami poszło łatwo, jednak rowery trzeba było dość wysoko podnieść- tak, żeby przypadkiem, już na samym początku wyprawy nie przebić sobie opon. Ostatecznie z trudem, ale jednak szczęśliwie znaleźliśmy się po drugiej stronie rzeki. Założyliśmy plecaki i ruszyliśmy asfaltową drogą w głąb Zony.
Szczerze? Nie wierzyłem, że uda nam się wjechać chociażby do strefy. Jeśli to się powiodło, reszta powinna pójść już z górki.
Więcej opowieści Stanisława na stronie internetowej opowiescistalkera.blogspot.com.