Oto pierwsza odsłona opowieści stalkera Stanisława o jego drugiej nielegalnej wyprawie do Zony.
Początek kwietnia 2016 r., powrót z legalnego wyjazdu do Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia
– No i planowałem tego dziadka odwiedzić w przerwie między dwoma Czarnobylami, ale ostatecznie…
– Chętnie bym pojechała na taki wyjazd – wtrąciła się w opowiadaną koledze historię poznana kilka dni wcześniej Justyna.
– Przecież wiesz, że nie chcę już ryzykować. Za dużo mam do stracenia, żeby bawić się w „nielegale”. Przyrzekłem sobie ostatnio, że na razie robię długą przerwę od takich przygód. Gdy zobaczę już wszystko legalnie, to przemyślę, czy nie wybrać się kolejny raz do Zony jako stalker.
Kilka tygodni później
„Nie ma opcji, Justyna – jedziemy. Za bardzo mi to siadło na głowie, żeby teraz odpuszczać. Ale tym razem trzeba to przygotować już uber-profesjonalnie” – wiadomość na Facebooku czekała tylko na kliknięcie klawisza enter.
Zaplanowaliśmy sobie, że „nielegal” zrobimy w wakacje, w połowie sierpnia. Oczywiście sama myśl o wyjeździe nie dawała mi spać i codziennie planowaniu poświęcałem kilka godzin – tak, żeby faktycznie wszystko dopięte było na ostatni guzik.
Jako, że żadne z nas nie posiadało roweru, trzeba było coś wymyślić, aby tanim kosztem kupić sprzęt, którego nie będzie żal w przypadku jego utraty. Ja postawiłem na OLX, gdzie znalazłem odpowiedni bicykl za koszt poniżej 100 zł, Justyna z kolei złapała okazję w Auchanie.
W międzyczasie doszliśmy do wniosku, że ciekawą opcją będzie zorganizowanie wyprawy w terminie, w którym w Prypeci będzie legalnie przebywała polska grupa, w tym mój brat bliźniak.
Dwa tygodnie do wyprawy
Wszystko już pozałatwiane, bilety na autobus kupione i upewnione, że zabranie ze sobą tak dużego bagażu nie będzie problemem. Brakuje nam tylko… rowerów. Na tydzień przed wyprawą udało mi się kupić swój, a na kilka godzin przed odjazdem pociągu do Warszawy doprowadzony został przez brata do stanu używalności. Niewiadomą wciąż jednak pozostawała kwestia bicykla Justyny.
Ostatecznie dogadaliśmy się, że dzień przed wyjazdem lub w jego dniu kupiony zostanie wypatrzony wcześniej „welik” i takim sposobem będziemy mogli już w spokoju wyruszyć na spotkanie z przygodą.
Dzień wyjazdu (12 sierpień 2016 r.)
Wiedząc, że znajoma ma jakiś problem z telefonem, ustaliliśmy, że bez względu na wszystko spotkamy się 30 minut przed odjazdem, a najlepiej jeśli będzie to nawet godzina, bo warto byłoby rozkręcić nasze rowery i zafoliować je, tak by już zupełnie nikt nie mógł się przyczepić do sposobu ich przewozu w luku bagażowym.
Trzy godziny do odjazdu
Cierpliwie czekam, zagaduję spotkanych Francuzów. Okazuje się, że też jadą na Ukrainę – do Lwowa. Mówią, że wiedzą, że Lwów był kiedyś polski. W żartach ostrzegam, żeby tego nie powtarzali, gdy będą już na miejscu. Dziwią się.
Dwie godziny do odjazdu
Znudzony czekaniem wypalam jednego papierosa za drugim, w końcu dochodząc do wniosku, że warto byłoby zająć się swoim rowerem. Ku zainteresowaniu całej hali dworca, który nomen omen pozostał w klimacie lat 60., na jej środku rozpocząłem nierówną walkę ze strechem (Kto kiedykolwiek foliował w pojedynkę coś dużego, ten wie co to za ból.), w końcu zakończoną sukcesem.
Godzina do odjazdu
Pierwsze próby skontaktowania się ze współstalkerem spełzły na niczym. Lekko poddenerwowany zacząłem w coraz żywszym tempie wypalać papierosy. W końcu na…
30 minut przed odjazdem
…pojawiła się Justyna ze swoim rowerem. Mój optymizm nie trwał długo. Dowiedziałem się od niej, że musi pilnie wracać do domu, „bierze taksę i będzie z powrotem za 15 minut…”. Myślałem, że mnie coś trafi, jednak wiedząc, że nerwy na nic się nie zdadzą, nie mając innego wyjścia, ponieważ kolejny samotny „nielegal” nie wchodzi nawet w rachubę, pogodziłem się z myślą, że możemy spóźnić się na autobus.
22:57 – trzy minuty przed odjazdem
Kotłując się w środku oraz rzucając pod nosem bardzo brzydkimi słowami zauważyłem w drzwiach dworca zziajaną Justynę. Podbiegliśmy szybko do autobusu i wręczyliśmy bilety patrzącemu na nas ze zdziwieniem pilotowi. Ten stwierdził, że nie ma już w pojeździe wolnych miejsc a o wciśnięciu naszych rowerów do luku bagażowego nie mamy nawet co marzyć. Zdziwiony, że może się przesłyszałem lub czegoś nie zrozumiałem, poprosiłem o powtórzenie i faktycznie kupiony na stronie przewoźnika bilet stał się w jednej chwili kawałkiem bezwartościowego papieru, gdyż dokonanych zostało więcej rezerwacji niż rzeczywista liczba miejsc w autobusie. Kierowca stwierdził, że nie widzi problemu, przecież wciąż przysługuje nam możliwość zwrotu pieniędzy za bilety w kasie, nie zważając na fakt, że ta już od dobrych dwóch godzin jest zamknięta.
Widząc, że próby logicznego wyjaśnienia sytuacji nie mają żadnego sensu odpuściliśmy dalszą dyskusję i opadając bezradnie na peronową ławkę z uśmiechem niedowierzania na ustach patrzyliśmy na niknący w oddali autobus zastanawiając się czy posiadamy jakikolwiek plan B.
Co jak co, ale problemów akurat na tym etapie wyprawy nikt z nas się nie spodziewał…
Więcej opowieści Stanisława na stronie internetowej opowiescistalkera.blogspot.com.