Licznik Geigera

„I pamiętaj, nigdy więcej Czarnobyla!”

Fot. Staszek (stalker)
Fot. Staszek (stalker)

Wyjazd z Zony, powrót do Malina i Korostenia, nowe znajmości i dwie hrywny w portfelu. Oto ostatnia część opowieści stalkera Stanisława o jego pierwszej nielegalnej wyprawie do Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia.

Okolice wsi Stare Sokoły ok. godziny 20:00

Kierowca (nazwijmy go roboczo „typowym Kolją”) mknął grubo ponad setkę po niezbyt równych ukraińskich drogach. Ja z kolei zapatrzony w widok zachodzącego słońca rozmyślałem o tym, co właściwie się stało i jakie poniosę tego konsekwencje. Przypomniałem sobie słowa jednego z milicjantów, który kilka godzin wcześniej powiedział:

– I pamiętaj, nigdy więcej Czarnobyla!
– No tylko legalnie, tak?
– Tylko legalnie.

Zastanawiałem się, czy jest jakikolwiek sens organizować jeszcze kiedyś taką wyprawę. Doszedłem do wniosku, że odpuszczę sobie takie zabawy, bo ryzyko z tym związane jest zbyt duże, tym bardziej, że chciałem jeszcze kilka razy Zonę legalnie zobaczyć. Wyjąłem kamerkę i zacząłem bez większego celu nagrywać widoki za szybą. Pola, lasy, jakieś wioski, a w tle radio i ukraińskie hity.

Przez całą drogę nie zamieniłem z Kolją praktycznie ani jednego słowa, nie licząc kilku pytań o to, gdzie ma mnie wysadzić. Przejechanie 65 kilometrów zajęło nam trzy kwadranse i po dotarciu do Malina zatrzymaliśmy się pod hotelem.

– No to tak jak się umawialiśmy – 400 hrywien.


We wcześniejszej części zapomniałem wspomnieć, że milicjanci kilka razy zaglądali do mojego portfela, żeby zobaczyć ile mam pieniędzy, a miałem niewiele. Doliczyli się jednak ok. 400 hrywien, o których później Kolji wspomnieli.


Zacząłem liczyć, ile mi zostało i otrzymałem wartość 320 hrywien. Powiedziałem kierowcy o zaistniałym problemie. Westchnął tylko i wziął wszystko, co mi zostało. Chciałem mu dorzucić jeszcze 10 zł, które zawieruszyło się w portfelu, ale odpowiedział tylko: „A kto mi to wymieni?”.  Wyjąłem z bagażnika swój plecak, podziękowałem za podwózkę i życząc szerokiej drogi ruszyłem w stronę hotelu (50°45’54.41″N 29°14’27.08″E), gdzie czekał na mnie drugi, mniejszy plecak z rzeczami na przebranie i resztą dokumentów.

Wszedłem po schodach na drugie piętro i dotarłem do recepcji. Plecak wciąż leżał tam gdzie go zostawiłem – za ladą. Po chwili zjawiła się starsza recepcjonistka i oddała mój bagaż. Mówiąc jej, że zostałem bez pieniędzy i bez dostępu do internetu udało mi się ubłagać kilka minut przy recepcyjnym komputerze. Klawiatura, zarówno ta fizyczna, jak i wirtualna była jednak w lokalnym alfabecie, ale po skorzystaniu z „jednego prostego triku” (Alt+Shift) udało się w końcu przełączyć na łacinę i zalogować na Facebooka.

Poinformowałem znajomych, że żyję i poprosiłem, żeby za chwilę do mnie zadzwonili, bo prawdopodobnie stan konta na telefonie nie pozwoli mi na zbyt długie międzynarodowe gadanie. Szybko wszedłem też na stronę przewoźnika i kupiłem bilet powrotny na autobus jadący do Lublina z położonego 30 kilometrów na zachód od Malina Korostenia. Wydrukowałem go i zapytałem, gdzie tu w mieście można się bezpiecznie przespać, bo zostałem z dwoma hrywnami (wtedy jakieś 30 groszy) i bezwartościowymi tutaj 10 złotymi. Odpowiedziała mi, że mogę pójść na dworzec, bo i tak stamtąd będę odjeżdżał rano. Powiedziała również, że bilet na tą elektriczkę kosztuje 15 hrywien. Po moim stwierdzeniu, że niestety mam tylko 5 hrywien, miła pani wyjęła portfel, po czym wręczyła mi banknot dziesięciohrywnowy, mówiąc, ze nie muszę jej tego oddawać. Podziękowałem jej i życząc miłej pracy wyszedłem z hotelu w poszukiwaniu dworca.

Zaczepiłem losowego przechodnia i dowiedziałem się od niego, że „Paaanie, dworzec to za daleko, żeby na nogach tam iść”. Po kilku pobytach w Malinie widzę jednak, że było to jakieś pięć kilometrów, czyli bez tragedii, jednak nie znając trasy i dodając do tego fakt, że na Ukrainie w mniejszych miasteczkach popularne jest gaszenie świateł ulicznych w nocy (swoją drogą świetny pomysł – kto chce to używa latarki w telefonie, a przynajmniej ludzie mają w domach komfortowe warunki do spania) postanowiłem, że tę noc spędzę na ławce nieopodal hotelu. Nie było to łatwe, choć mając w perspektywie siedem godzin nudnego nic nie robienia, wolałem mimo wszystko zasnąć.

Rozłożyłem się na twardej ławce i zawijając w dłonie paski plecaków tak, żeby ewentualna kradzież mnie obudziła, próbowałem zasnąć. Nie udało się. Co chwilę mijali mnie młodzi ludzie, idący na mającą nieopodal miejsce imprezę. Kilku z nich zainteresowanych tym czemu leżę na ławce, podeszło i po wysłuchaniu mojej historii odpowiedziało, że też kilka razy byli nielegalnie w Strefie, a po moim pytaniu o lokalizacje dworca jeden z nich, mocno już wstawiony odpowiedział:

– Nie idź tam! Tam dziwni ludzie śpią: bezdomni, narkomani. Jak tylko usłyszą po akcencie, ze nie jesteś stąd to cię zabiją i okradną albo na odwrót.

Posłuchałem ich rady i kontynuowałem bezskuteczne próby zaśnięcia.

Mocno wkurzony, widząc, że nie ma to większego sensu postanowiłem pozwiedzać miasteczko, a właściwie pójść daleko w jednym kierunku tylko po to, żeby musieć się wrócić, a tym samym skrócić o godzinę, czy dwie bezczynne czekanie na pociąg. Znalazłem się w pobliżu trawiastego poletka, na którego środku stał jakiś pomnik. Całość była otoczona ścianą drzew i była mało widoczna z ulicy. Zaryzykowałem i schowałem tam swoje plecaki wyjmując tylko najważniejsze przedmioty, w tym jakieś batony i wodę. Upewniwszy się, że nikt mnie nie widział, i że bagaż jest niedostrzegalny z poziomu ulicy usiadłem znów na ławce, wyjąłem kamerkę i zacząłem nagrywać. Przygotowując się do pisania tego tekstu oglądnąłem te materiały jeszcze raz i z perspektywy czasu muszę uznać, że są dość ciekawe, choć pewnie to subiektywne odczucie. Kiedyś na pewno je gdzieś udostępnię, najprawdopodobniej przy przepisywaniu tej historii na inny nośnik niż Wykop .

Tutaj jeden z nich (wyjąłem tylko dźwięk, bo poza tą klatką, którą widać na filmie, reszta nagrania była czarna:

Siedząc na ławce słychać było ciągłe „ugi-bugi” z pobliskiego klubu. Jak to na Ukrainie, zauważyć się również dało cuda ichniejszej myśli tuningowej jak np. ten van z neonami:

Przypomina mi się stary dobry "NFS Underground" :) Fot. Staszek (stalker)
Przypomina mi się stary dobry „NFS Underground” 🙂 Fot. Staszek (stalker)

Postanowiłem w końcu pomarnować trochę czasu i przejść się w dół ulicy Chruszczewskiego. Przed wyjazdem do Strefy kilkukrotnie tą drogą szedłem, stąd mniej więcej znałem trasę. Jak wcześniej wspominałem – w mieścinie tej po północy są gaszone latarnie, więc poruszanie się bez latarki „zagraża twojemu życiu lub zdrowiu”. Nie dlatego, że ktoś może cię zaatakować – nie czułem się tam nieswojo, raczej dla tego, że stan dróg, a tym bardziej chodników pozostawia wiele do życzenia.

Dotarłem do znanego mi już wcześniej ronda (50°46’43.64″N 29°15’44.61″E) z pomnikiem z serii „Dzwony Czarnobyla” i zapytałem nocnego przechodnia „Którędy na dworzec?”, jednak po ponownym uzyskaniu odpowiedzi, że bardzo daleko (teraz widzę, że zostały mi wtedy ledwie 2 km do dworca) postanowiłem już dalej w tym kierunku nie iść.

Mając przy sobie wciąż zapasowy telefon marki SAMSUNGZKLAPKĄ i znudzony niesłychanie atrakcyjną rozrywką, jaką niewątpliwie było granie w jedyną dostępną grę, czyli Sudoku, zadzwoniłem do brata, a właściwie puściłem mu „buraka”, by po krótkiej chwili oddzwonił. Rozmawialiśmy przeszło godzinę o wszystkim i o niczym. Poprosiłem, żeby poszukał, czy przypadkiem nie ma jakiegoś wcześniejszego autobusu i czy może dowiedzieć się skąd odjeżdża ten, na który kupiłem już bilet. Ostatecznie niczego więcej ponad informacje dostępne na strony przewoźnika się nie dowiedziałem, pożegnaliśmy się, a ja wróciłem do moich ukrytych bagaży.

Wciąż tam leżały, więc wyjąłem rację żywnościową i z nudów zacząłem wyjadać wszystkie słodycze, przepalając co chwile je kolejnymi papierosami, żeby w końcu i te się skończyły. Pokonałem tą trasę raz jeszcze i kolejny raz, aż zaczęło świtać. Postanowiłem, że jest to już odpowiednia pora, żeby w końcu wyruszyć w drogę na dworzec. Gdy dotarłem do ronda zauważyłem na przystanku starszego jegomościa w białym garniturze.

– Probaczte, de je wogzał? – zapytałem.
– W tamtym kierunku – (wskazał ręką na wschód) – ale to daleko stąd, lepiej pojechać marszrutką.
– Pójdę na nogach, bo mnie nie stać, a muszę pilnie się dostać do Korostenia.
– Nie żartuj sobie, zapłacę za ciebie, to jest tylko kilka hrywien, a tak się składa, że też tam jadę.
– No… dobra, dzięki wielkie.
– A co ty tu w ogóle robisz i skąd ty jesteś?
– Z Polszy, nie uwierzycie, ale właśnie byłem nielegalnie w Czarnobylskiej Strefie.
– Poważnie? I jak poszło?
– No milicja mnie pajmała.
– Ha! A to ci historia – (zaśmiał się przyjaźnie) – „polskij awanturist!”-  nazwał mnie wciąż się śmiejąc.
– I jakieś konsekwencje poniosłeś?
– Zabrali mi telefon i rower, a dodatkowo wzięli 400 hrywien za przywiezienie do Malina.
– A to bandyci! Tak potraktować młodego człowieka!
– W hotelu spałeś?
– Nie, na ławce przed hotelem, bo nie miałem pieniędzy
– Poważnie?! Przecież tu jest cerkiew obok. W okolicy też trochę Polaków mieszka, więc trzeba było zapukać do drzwi kościoła – z pewnością by cię przenocowali.

Dojechaliśmy na dworzec. Wyglądał on dość ładnie, sprawiał wrażenie świeżo wyremontowanego.

Ten po prawej to rzeczony dziadek. Fot. Staszek (stalker)
Ten po prawej to rzeczony dziadek. Fot. Staszek (stalker)

Dziadek, zanim cokolwiek zdążyłem powiedzieć, stwierdził, że wie, że nie mam pieniędzy, wiec zapłaci mi za ten bilet, a za to co mam niech kupię sobie coś do picia. Trochę głupio mi było tak nadużywać jego dobroci, ale nie mając żadnych środków, innego wyjścia nie widziałem i zgodnie z zaleceniami, poszedłem do kiosku, by kupić wodę.

Weszliśmy na peron i w oczekiwaniu na pociąg zacząłem wypytywać dziadka o awarię. Powiedział, że dla nich był to wielki szok i strach, nikt nie wiedział, co się dzieje. Wiele osób panikowało, że umrą od promieniowania, bo wiadomo, że mimo wszystko każda informacja pocztą pantoflową rozchodziła się dość szybko, ale jak w głuchym telefonie tworzyło to rozmaite plotki.

Pociąg w końcu przyjechał. Zaśmiałem się i powiedziałem dziadkowi, że to dokładnie taka sama elektriczka, jaka wozi nas ze Sławutycza do Czarnobyla. Okazało się, że to dość popularny model w krajach byłego Związku Radzieckiego.

Bliźniacza elektriczka wozi codziennie tysiące pracowników do Zony. Fot. Staszek (stalker)
Bliźniacza elektriczka wozi codziennie tysiące pracowników do Zony. Fot. Staszek (stalker)

Ruszyliśmy. Jadąc przez zabite dechami wsie obserwowałem wschód słońca. Zaskoczyło mnie to, że pociąg potrafił zatrzymywać się w szczerym polu, a stojące tam babuszki dokładnie wiedziały, gdzie na niego czekać, mimo że przystanek nie był w żaden sposób oznaczony.

Dość ciekawie było obserwować Ukraińców jadących do pracy. Przypominało to obrazy z polskich filmów, czy seriali powstałych w czasach PRL-u. Z jednej strony wagonu babuszka kłóci się z drugą, jaki przepis na pierogi jest lepszy, druga z wielkimi siatami i słoikami ogórków przysłuchuje się dyskusji i co chwila wtrąca swoje trzy grosze. Z drugiej strony matka ucisza swoje dziecko, co chwile dając mu do zrozumienia, że zasługuje ono na klapsa. Naprzeciwko mnie siedział z kolei pop i grał sobie na smartfonie w tę grę, w której kroi się palcem owoce.

Fot. Staszek (stalker)
Tutaj już nie gra. Fot. Staszek (stalker)

W końcu pociąg zatrzymał się w Korosteniu. Wyszliśmy z wagonu i przechodząc przez obrotowe drzwi znaleźliśmy się na głównej hali dworca. Jako, że było jeszcze rano, a autobus miałem po 22:00 uznałem, że to dobry czas na poszukanie skąd odjeżdża autobus, bo mimo wszystko lepiej będzie czekać już tam na miejscu. Na bilecie była mowa o placyku przed dworcem, jednak wiedziony doświadczeniem z podróży w drugą stronę wolałem nie ryzykować, że się tu nie zatrzyma (Przy podróży z Warszawy do Korostenia autobus tej samej firmy nie wjechał nawet do miasta omijając je obwodnicą). Mimo pomocy ze strony dziadka nie udało nam się uzyskać stosownych informacji.

Zanim się jednak rozstaliśmy wcisnął mi w rękę 50 hrywien „żebym na nogach nie musiał tam iść” i napisał na kartce swój adres w Malinie, mówiąc: „Następnym razem jak będziesz chętny takich przygód, to nie śpij na ławce tylko przyjdź do mnie, przenocujemy cię z żoną.’

Podziękowałem za wszystko i pożegnaliśmy się.


Adres przepisałem na telefon. Kartkę niestety zgubiłem, a telefon zdążyłem już kilkukrotnie zresetować i… zgubić. Jedyne, co pamiętam to, że mieszkał na ulicy Chruszczewskiego. Ulica niestety ma 2,5 kilometra długości, choć dodatkowo wiem, na którym przystanku go spotkałem, czyli może mieszkać w pobliżu. W tym roku zamierzam go znaleźć (jeśli jeszcze żyje) i dać mu litr polskiej wódki w podzięce za całą otrzymaną pomoc.

Z pomocą rosyjskiego Facebooka, czyli Vkontakte.com znalazłem fanpage miejscowości Malin, tam napisałem do administratora, wysyłając mu powyższą fotkę (tę z dziadkiem na dworcu) i po krótce opisując moją historię. Ten udostępnił to na stronie i po kilkunastu minutach miałem już kilka pokrywających się odpowiedzi, z których dowiedziałem się wszystkich danych osobowych dziadeczka, łacznie z adresem i numerem telefonu. Najciekawsze jednak było to, że odpowiedział mi również… jego syn! Ale to historia na osobne opowiadanie.


Przed budynkiem dworca trafiłem też na taką reklamę:

Dotarłem na postój taksówek. Podszedłem do najgorszej z nich – czerwonej łady 2101 (ruski Duży Fiat) i poprosiłem o zawiezienie na „Zaprawkę Faktor na Warszałce” (50°59’17.55″N 28°39’42.16″E), czyli na stację benzynową Faktor na trasie M07 zwanej na Ukrainie „Warszałką”, ponieważ łączy Warszawę z Kijowem.

Dopiero przeglądając zdjęcia zauważyłem jak ta Łada wyglądała w środku:

Fot. Staszek (stalker)
Fot. Staszek (stalker)

Miała na desce rozdzielczej porządnego GPS-a, pełno kabli, wentylatory itd. Teraz już sobie przypominam, dlaczego wybrałem akurat ten pojazd. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy, zapłaciłem 40 hrywien i usiadłem na przystanku autobusowym naprzeciwko stacji benzynowej. Jako, że zgłodniałem – wyjąłem rację żywnościową i kamerkę, i zrobiłem mały unboxing.

Co widać na filmie – jedzenie okazało się bardzo smaczne, jednak z perspektywy czasu domyślam się, że zadziałała tu moc powiedzenia „głód najlepszym jest kucharzem”. Po posileniu się uznałem, że czekanie kilkunastu godzin na tym przystanku nie ma najmniejszego sensu i przeniosłem się kilkadziesiąt metrów dalej do wygodnej altany na terenie stacji benzynowej. Było to dość ciekawe doświadczenie. Można by nakręcić ciekawy film dziejący się tylko w tej altanie (i nie byłoby to kino posuwisto-zwrotne), ponieważ co chwile dosiadały się do mnie różne osoby. Tak, że po kilkunastu godzinach poznałem już cały przekrój ukraińskiego społeczeństwa. Od normalnej rodzinki, po oligarchów, a nawet jednego przestraszonego psa. Zacznijmy od tego ostatniego.

Próbowałem go nakarmić z ręki (psa, nie oligarchę), ale strachliwa z niego była bestyja i nie dawał się do siebie zbliżyć, samemu niezbyt ochoczo skracając odległość pies–ja. Wyglądało to dosyć komicznie – zresztą zobaczcie jak wali tym ogonem na prawo i lewo:

Mając jeszcze 10 hrywien, kupiłem 1,5-litrową wodę mineralną i rozpuszczając w niej musującą tabletkę dostałem butelkę mętnego płynu, doskonale nadającego się do oświetlenia altany po zmroku. Jak? Ano tak:

Nie mam pojęcia jak na to wpadłem. Fot. Staszek (stalker)
Nie mam pojęcia jak na to wpadłem. Fot. Staszek (stalker)

Zanim jednak zrobiło się ciemno pod altanę podjechało jakieś wypasione BMW i wysiadła z niego para bogaczy. Młoda kobieta i lekko starszy facet. Zapytali się, czy mogą się dosiąść, skinąłem głową, że nie ma problemu i odsuwając swoje bambetle wpuściłem ich do środka. Słysząc, żem nietutejszy, byli ciekawi co tutaj robię. Opowiedziałem w skrócie moją historię, a gdy skończyłem usłyszałem równocześnie:

Facet: „Wooooooooow, super sprawa!”
Jego kobieta: „O matko! Przecież mogłeś umrzeć, tam są wilcy!”

Zaśmiałem się i odpowiedziałem, że bez ryzyka nie ma zabawy, mężczyzna zaś starał się przekonać kobietę, że to jednak fajnie, że zamiast siedzieć w domu przed komputerem robię takie akcje. Ta jednak ciągle powtarzała: „Ale to niebezpieczne – promieniowanie, zwierzęta… Milicja, mogli cię zastrzelić.”

W końcu po około pół godzinie pożegnali się i odjechali w sobie tylko znanym kierunku. Zrobiło się ciemno – zapaliłem więc swoją prowizoryczną lampkę. Po chwili pod altanę podjechała taksówka, z której wysypało się pięć osób: Kobieta, mężczyzna, ich dwie córki: około 8- i 16-letnia i jeszcze jakiś mężczyzna – ogólnie przyjemna rodzinka. Zapytali się, czy mogą się dosiąść (co ciekawe, obok była druga taka sama altana, a każdy chciał siedzieć akurat w tej). Po mojej twierdzącej odpowiedzi usiedli i wyjęli z plecaków i toreb różnej maści alkohole:

Jak zmrużycie oczy, zdjęcie będzie ostre. Fot. Staszek (stalker)
Jak zmrużycie oczy, zdjęcie będzie ostre. Fot. Staszek (stalker)

Po opowiedzeniu kolejny raz tej samej historii, zapytałem czy mogliby mi pomóc dowiedzieć się, skąd mój autobus odjeżdża za dwie  godziny. Mężczyzna odpowiedział:
– Ok, ale musisz się napić z nami wódki i to trzy kolejki, taka jest tradycja.
– No nie za bardzo, chcę być trzeźwy, jak ten autobus przyjedzie (Jadłem tego dnia tak mało, że każda ilość alkoholu by mnie siekła, poza tym mam słabą głowę do alkoholu, a wódki nie znoszę).
– No to przykro mi, nie zadzwonię.
– Dobra, lej…

Jedna kolejka jakoś weszła bez przepity, druga już z trudem, trzecia nawet z przepitą już ledwo co.


Nienawidzę wódki i nie widzę sensu jej picia, skoro jest tyle dobrych alkoholi o tym samym procentażu – np. rum a dodatkowo z colą – najlepszy drink, jaki istnieje. Jednak na Ukrainie picie wódki, czy własnego bimbru jest czymś więcej niż u nas. To tradycja i jak widać doskonale powyżej – odmówienie komuś napicia się jest traktowane jako osobista obraza.


– Naleję ci kolejnego…
– Nie chcę już!
– Ale tradycja…
– No tradycja już wypełniona. Mówiłeś, że trzy kolejki.
– No to może jakiś inny alkohol – piwo, szampan?
– Nie chcę wam wypijać wszystkiego, ale skoro nalegasz…

I to był największy błąd! Ale dlaczego, to za chwile. W międzyczasie najstarsza kobieta – matka tych dziewczyn zadzwoniła na autobus – okazało się, że faktycznie – odjeżdża właśnie z tej stacji, ale spóźni się kilka minut. Ucieszony, że już nic nie może zepsuć tego dnia (zbliżała się 23:00) nalałem sobie szampana, a potem jeszcze piwo. Po chwili jeden z mężczyzn odczuwając skutki upojenia i stając się agresywny, został odwieziony taksówką przez drugiego. Zbliżał się już czas planowego przyjazdu autobusu, więc postanowiłem sobie zrobić jeszcze pamiątkowe zdjęcie z przedstawicielkami płci piękniejszej:

Fot. Staszek (stalker)
Fot. Staszek (stalker)

Dalszą część już gorzej pamiętam, bo powyższe było ostatnim zdjęcie zrobionem zrobionym podczas tego pobytu na Ukrainie, a dodatkowo stan upojenia alkoholowego wymazał część wspomnień, no ale do rzeczy. Wrócił mąż tej kobiety, a po chwili przyjechał autobus. Pomogli mi wpakować się do środka, po drodze się przewróciłem, pokazałem bilet, zająłem losowe miejsce i ruszyliśmy.

Tutaj zaczyna się ta mniej apetyczna część:

(…)

Pamiętam tyle: zatrzymaliśmy się na „postój na sikanie”. Wygląda to tak, że autobus zatrzymuje się przy drodze i mężczyźni idą pod drzewa, a kobiety, w sumie nie wiem – mało pamiętam stamtąd. Wiem tylko, że wróciłem do autobusu jako pierwszy i próbowałem usnąć. Mojemu żołądkowi nie spodobały się regularne wstrząsy, jakie generował silnik autobusu na niskich obrotach podczas postoju. W ramach protestu wyrzucił całe wczorajsze menu moim górnym otworem ciała… No bez owijania w bawełnę zerzygałem się po prostu na siebie. Pamiętam jedynie, że ostatkiem świadomości wyjąłem z plecaka drugą bluzę, a tą zabrudzoną wrzuciłem do pierwszej znalezionej siatki. Oparłem się o fotel i jedynie ciesząc się, że nikt obok mnie nie siedzi i że trafiona została tylko bluza, i że wszyscy pewnie śpią, zasnąłem.

Obudziłem się. Było już jasno. Po chwili zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Prawie wszyscy wyszli. Popatrzyłem na siebie i dopiero teraz zauważyłem skalę zniszczeń. Oberwała firanka, tył fotelu pasażera (ta powierzchnia, z wiecznie naciągniętymi siatkami) i fotel, na którym siedziałem plus spodnie i buty. Jako, że nikogo nie było w autobusie przebrałem się i wyszedłem na zewnątrz. Usłyszałem, że jeden z pasażerów rozmawia przez telefon z ukraińskim, bo ukraińskim akcentem, ale po polsku. Gdy skończył, podszedłem do niego i zapytałem, ile nam zostało do granicy. Odparł, że to już ostatnia stacja przed granicą, że raptem kilka kilometrów. Po krótkiej rozmowie, co robi w Polsce (studiuje w Warszawie) powiedziałem mu, czy przypadkiem czegoś nie czuć w autobusie, bo tak wyszło jak wyszło. Zaczął się śmiać i powiedział: „Człowieku – jebało jak nie wiem. I dalej śmierdzi, ale co mieliśmy zrobić, nikt do ciebie żalu nie ma, zdarzyć się mogło każdemu.”

W końcu ruszyliśmy. Wyjąłem z plecaka nasączone chusteczki i zacząłem czyścić, co się da, łącznie ze swoimi nogami i butami. Co prawda dalej było tragicznie, ale przynajmniej z daleka nie było nic widać. Po kilku minutach od ruszenia zatrzymaliśmy się. Ukraińska granica jak na rejsowy autobus poszła dosyć sprawnie – jakieś dwie godziny. Ale co się działo po polskiej stronie to jakaś paranoja. To było jedno z moich najgorszych doświadczeń w życiu.

Trwały te słynne upały (sierpień 2015 r.). Było chyba z 40 stopni. W autobusie upał plus zapach rzygów dawały iście szatański bukiet zapachów, na zewnątrz natomiast nie dało się znaleźć nawet skrawka cienia. Staliśmy w kolejce chyba 14 godzin. W końcu poszedłem spać i odwodniony obudziłem się dopiero, gdy wszedł celnik. Rutynowa kontrola, paszporty, bagaże. Starałem się zasłonić ciałem swój fotel tak, ażeby celnik przypadkiem nie zauważył tych rzygów – nie zauważył albo nie chciał zauważyć.

W końcu ruszyliśmy, ku uldze wszystkich zgromadzonych i po kilku godzinach dotarliśmy do Lublina, gdzie miałem wysiąść. Wybiegłem z autobusu jak oparzony, porywając tylko swoje rzeczy i chcąc jak najszybciej zniknąć z pola widzenia kierowców, zanim się zorientują, co po sobie zostawiłem. Mój marsz przerwało wołanie za mną jednego z nich. Zamarłem. Wróciłem się do autobusu, gdzie w drzwiach czekał na mnie pilot. W myślach układałem już ściemę, o chorobie lokomocyjnej, jednak usłyszałem tylko: „Przy wejściu w Korosteniu nie dał pan kierowcy biletu do sprawdzenia, proszę go nam jeszcze raz pokazać”. Wyjąłem bilet, okazałem, wszystko się zgadzało, więc czym prędzej opuściłem autobus i pobiegłem szczęśliwy w stronę losowego baru, żeby tylko cokolwiek zjeść w oczekiwaniu na wspominanego we wcześniejszych częściach kolegę z Lublina, który postanowił mnie przechować na kilka godzin w swoim domu.

Coś zjadłem, przyszedł kolega z bratem, pojechaliśmy autobusem do jego domu, umyłem się, znowu coś zjadłem, napiłem się herbaty, opowiedziałem kolejny raz tę samą historię i wyszedłem na balkon z plecakiem, w którym spoczywały brudne ciuchy, żeby przepakować je do innego worka tak, żeby całość miała jeszcze mniejszą styczność z resztą bagażu. Wyszedłem jeszcze z ich psem na spacer i pod wieczór odwieźli mnie na ten sam dworzec, gdzie czekał już na mnie Polski Bus relacji Lublin-Kraków. Wpakowałem się do środka i ruszyłem w podróż do domu.

Zasnąłem, budząc się dopiero na dworcu w Krakowie o godz. 3 nad ranem. Stamtąd do domu wróciłem piechotą i już po dziesięciu minutach przekręcałem klucz w zamku. Otwierając drzwi do mieszkania poczułem spełnienie, ale też niedosyt (ot, paradoks). Mimo wcześniejszych zapewnień teraz już wiedziałem, że to dopiero początek mojej kariery stalkera.

Więcej opowieści Stanisława na stronie internetowej opowiescistalkera.blogspot.com.

“Jest taka sytuacja, że musimy »specjalistę« wywieźć z Zony”