Woda podczas każdej wyprawy to rzecz istotna. Jak się jej szuka podczas stalkerskiej przygody? Oto trzecia część opowieści stalkera Stanisława o jego „upalnej” wyprawie do Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia w czerwcu 2019 r.
Żar lał się z nieba, a wszystkie płyny skończyły nam się w połowie śniadania. Bagatelizowana przez nas kwestia braku wody stwarzała dość istotne ryzyko odwodnienia. Zawsze myślałem, że zrobić sobie krzywdę w Zonie można tylko zimą…
Trzymając telefon w ręku i próbując znaleźć studnię, której lokalizację podrzucił nam znajomy stalker, dotarliśmy do zarośniętego gospodarstwa. Opuszczone dziesiątki lat temu pola przewyższały nas o głowę lub dwie. Istna dżungla. W końcu przedzierając się przez pokrzywy, cudem nie parząc sobie rąk, znaleźliśmy, niczym nie osłonięty betonowy krąg. Nie tego się spodziewałem, ale jak się nie ma co się lubi… czy jakoś tak.
Popatrzyłem w dół – trochę syfu, jakieś liście. „Not great, not terrible” – jak głosi popularny ostatnio mem. Nie ma tragedii, gorszą wodę piło się w Zonie. Przywiązaliśmy do sznurka znalezioną obok studni szklaną butelkę i nabraliśmy kilkaset mililitrów żółtawej, mętnej cieczy. Powąchałem – no wali siarką, wziąłem na język – trochę kwaśne, ale z braku laku da radę. Dawaj! Tam leży wiadro, nabieramy.
Wyciągnąłem z plecaka lejek i już miałem przelewać wątpliwej jakości ciecz do butelki, kiedy usłyszałem:
– Ej! zostaw to!
– Czemu?
– No to popatrz do środka.
Zerknąłem na wiadro. Na powierzchnie wody wypłynęła rozkładająca się już zdechła mysz.
– Ha ha… No to się, kurwa, napiliśmy…
– Przynajmniej już wiemy, co tak śmierdziało.
– Uff… Dobrze, że tego nie połknąłem, tylko wziąłem kilka kropel na język…
Mieliśmy dużo szczęścia, więc uznaliśmy to za swego rodzaju znak od Zony. Wystarczyło, że wiadro wpadłoby do tafli wody kilka centymetrów dalej i mysz nie załapałaby się na podwózkę windą do góry. Z kolei my, niczego nie świadomi gasilibyśmy pragnienie rozpuszczonymi produktami rozkładu gryzonia. Troszkę podirytowani poszliśmy szukać dalej.
Błądząc w czarnobylskiej dżungli pogodziliśmy się już z myślą, że w razie fiaska naszych poszukiwań będziemy musieli wracać kilka godzin do łubiańskich studni. Spojrzałem na mapę dla ustalenia kierunku marszu. Troszkę zboczyliśmy z kursu, tym samym zbliżając się do leśnego bajorka.
– Widzisz tą niebieską plamę na mapie? Tutaj między drzewami? – powiedziałem do Karola. – Zerknijmy co to za bajorko.
Skręciliśmy w zarośla. Naszym oczom ukazał się typowy leśny wodopój, taki jaki widnieje na scenkach wyszytych na popularnych na wschodzie naściennych dywanach. Taki ,do którego przyłażą różnej maści jelenie i wilki, żeby zgasić pragnienie. Potraktowaliśmy to, więc jako kolejny już po myszy znak od Strefy i odganiając się od komarów zabraliśmy się do roboty. Wykorzystując stalkerskie patenty nabraliśmy kilka litrów brunatnego, pachnącego lasem płynu i szczęśliwi wróciliśmy do naszej chatki.
Żal mi było zapychać filtr taką mętną, mulastą wodą, więc pierwszym etapem oczyszczania jej z osadów była…skarpetka. Czysta, nieużywana skarpetka Karola zatrzymała wszelkie liście, muchy i piasek. Później przyszła pora na Aquafor. Filtr nie zmienił koloru cieczy, ale zmniejszył prawdopodobieństwo biegunki. A jak wiadomo „jak się nie posrasz w ciągu kilka godzin od wypicia, to znaczy, że woda jest dobra”. Nic takiego się na szczęście nie wydarzyło, ale cała przygoda związana z szukaniem wody dała nam dużo do myślenia.
W Zonie, szczególnie w ekstremalnych warunkach, jakimi niewątpliwie są takie upały, człowiek zaczyna doceniać przyziemne, codzienne rzeczy, jak dostęp do wody pitnej. Mógłbym tu rozpisywać się o tym, jak na co dzień marnujemy w miastach hektolitry wody, a dzieci w Afr… ale wspomnę jedynie, że do tego czasu nigdy wcześniej nie bałem się odwodnienia, czy nawet śmierci z pragnienia. Tutaj powoli taki strach zaczynał się wkradać, a znalezienie źródła i w końcu napicie się czegoś choć ciepłego to mokrego pozostawiało na twarzy uśmiech od ucha do ucha.
Na tym wyjeździe dłuższy odpoczynek planowaliśmy zrobić raczej pod koniec, kilka dni przed wyjściem ze Strefy. Dlatego zaraz po przefiltrowaniu wody i zjedzeniu zupki chińskiej spakowaliśmy nasze rzeczy i spóźnieni już względem naszego planu o kilka godzin ruszyliśmy dalej. No cóż – to nie wycieczka z biurem podróży.
Mijając zardzewiałą przyczepkę od motoru należącego niegdyś do leśników weszliśmy w las. Tutaj, wdrapując się na powalone konary, za chwilę z nich zeskakiwaliśmy. Nieudolnie idąc na azymut poszukiwaliśmy mającej wyznaczyć nam dalszą drogę linii wysokiego napięcia. Klnąc pod nosem i odpędzając się od ucztujących na naszym ciele komarów w końcu w oddali, między drzewami zamajaczył nam betonowy słup. Choć droga w tym momencie stała się łatwiejsza, to prowadząc przez wyschnięte bagno sprawiała, że dosłownie co kilka minut musieliśmy na nowo spryskiwać się sprejem na insekty.
Wyszliśmy na łąkę. Lejący się z nieba żar dawał w kość, szczególnie naszym nogom. Buty ponad kostkę okazały się niewypałem i już na tym, początkowym etapie wyprawy zaczęliśmy walczyć z pęcherzami na stopach. Dodatkowo, raptem po kilku postojach w przyjemnym cieniu woda, która miała być pozostawiona na czarną godzinę została wypita. Mieliśmy kilka butelek zapasu, jednak te zużywaliśmy o wiele szybciej niż tego byśmy chcieli. Niestety, do najbliższego znanego mi źródła dzieliło nas wciąż ponad 10 kilometrów.
Kontynuując marsz po polach przed naszymi oczami pojawił się dmuchany balonik w kształcie bohatera jakiejś dziecięcej kreskówki. Jeszcze częściowo napełniony helem. Nie chciałem psuć tempa na zatrzymywanie się i fotografowanie znaleziska. (…)
Niesamowity jest już sam fakt, że idąc przez Strefę trafiasz na balonik, który pewnie wypuściło kilka dni temu jakieś dziecko w oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów stąd miejscowości. Mnie natomiast fascynuje to z innego powodu. Pierwszy raz szedłem tą łąką dwa lata temu – w 2017 roku. Podczas mojego miesięcznego pobytu w Zonie, idąc tędy z napotkanym w Łubiance stalkerskim małżeństwem trafiliśmy na to:
Są więc dwie opcje – albo to miejsce jest magnesem na balony, albo to kolejny, ciekawy żart z ich strony (kukła ze wcześniejszego odcinka okazała się ich robotą).
Kontynuując nasz marsz, walcząc z komarami i ogólnym wycieńczeniem w końcu wyszliśmy z lasu. Idąc przez dość mocno skażoną wioskę miałem nadzieję, ze w znajdujących się tu stajniach zastaniemy konie Przewalskiego. Niestety rzeczone stajnie okazały się puste, więc musiałem zadowolić się mierzeniem całkiem „ciepłej” kępki mchu.
Zajęty obserwowaniem wzrastającej na wyświetlaczu wartości nie zwróciłem nawet uwagi na machającego do mnie kolegę, który zafascynowany nagrywał właśnie… przebiegające sto metrów za moimi plecami wspomniane konie. Na szczęście zdążył to nagrać:
Po krótkim odpoczynku mając świadomość, że czas nie jest z gumy ruszyliśmy dalej. Widząc, że wszystkie rzeki w Strefie mają dość niski poziom wody, obawiałem się czy ta, z której mamy nabrać wodę, będzie w ogóle nadawała się do picia. Jak na złość – po dojściu do mostu zobaczyliśmy pod nim jedynie pokrytą zielonym nalotem strużkę. Choć wiedziałem, że za kilka kilometrów dojdziemy do wioski, w której znajduje się jakaś studnia, to jednak rosnące pragnienie i świadomość, że na jego ugaszenie jeszcze chwilę poczekamy wprawiało nas we frustrację.
„Jak zobaczycie metalowe koło, to musicie wejść w krzaki i przejść kilkadziesiąt metrów, mijając kilka chat” – tak opisana była przez znajomego stalkera (tego samego od studni z myszą) lokalizacja studni. Trochę się naszukaliśmy, jednak w końcu doszliśmy do rzeczonej chatki, obok której znajdowała się, w zaskakująco dobrym stanie, przykryta daszkiem – studnia.
Posiadając już pewne doświadczenie – do plastikowej butelki doczepiliśmy ciężarek i za pomocą sznurka zrzuciliśmy taki zestaw w otchłań. Po wybraniu linki naszym oczom ukazał się idealnie przezroczysty, chłodny płyn, czyli to, o czym przez ostatnie kilkanaście kilometrów marzyliśmy.
Krótka ciekawostka: przy nabieraniu wody wypadły mi z kieszeni przyciemniane okulary, czego nie zauważyłem i o ich braku dowiedziałem się dopiero następnego dnia. Dwa miesiące później, na kolejnym „nielegalu”, posiadając już dokładnie taką samą, nową parę, ktoś pierwszego dnia mi na nich usiadł całkowicie je niszcząc. Kilka wieczorów później, pokazując znajomym Ukraińcom naszą polską studnię jeden z nich powiedział do mnie, podnosząc coś z ziemi – patrz, takie same „oczki”, jak te, na których ci usiadłem. Tak – to były moje okulary. Strefowe zbiegi okoliczności i przypadki nie przestaną mnie nigdy zaskakiwać.
Nabraliśmy wody do wszystkich butelek jakie posiadaliśmy i filtrując ją w dość dobrze zachowanej chacie ruszyliśmy do ostatniego dzielącego nas od Prypeci miejsca noclegu. Wiedzieliśmy, że im szybciej dojdziemy do Starych Szepeliczy, tym dłużej będziemy mogli pospać przed finalnymi kilometrami wiodącymi nas już prosto do miasta. Wielogodzinne opóźnienie względem planu sprawiło, że gdy wycieńczeni kładąc się na łóżkach ustawialiśmy budzik, ten ku naszemu rozgoryczeniu poinformował nas, że zadzwoni za dwie godziny i trzydzieści minut…
Więcej opowieści Stanisława na stronie internetowej opowiescistalkera.blogspot.com.