Licznik Geigera

Jak upały to do Zony, do Zony… – część VI

Fot. Staszek (stalker)

Dlaczego warto chować colę na czarną godzinę? Jak wygląda spotkanie z sądem w Iwankowie i jak zapisać polską nazwę ulicy cyrylicą? Oto szósta część opowieści stalkera Stanisława o jego „upalnej” wyprawie do Zony w czerwcu 2019 r.

Za zakurzonym okienkiem topornego UAZa-469 migały opuszczone chaty miasta Czarnobyl. Droga pięła się w górę, nietypowo dla tych okolic, by wypłaszczyć się tuż przed samą cerkwią św. Ilji i poprowadzić nas pod – podobno – ostatni pozostały na Ukrainie pomnik Lenina. Skręciliśmy w prawo mijając wiecznie żywego, radzieckiego idola i po krótkiej chwili dotarliśmy na parking przed czarnobylskim komisariatem policji.

Komisariat jest wam na pewno znany z tej historii opisanej przeze mnie przed dwa laty. Gdy teraz dane mi było pojawić się tu ponownie, w głowie zamajaczyły wspomnienia sprzed niemal czterech lat.

Samochód zatrzymał się przed głównym wejściem. Wyjęliśmy nasze plecaki z ciasnego bagażnika i razem z policjantami weszliśmy do dwukondygnacyjnego budynku.

Komisariat Policji w Czarnobylu. Budynek, jakie na Ukrainie spotyka się co krok. Fot. Staszek (stalker)

Był upał, więc panujący w środku chłód poprawił nam całkiem dobre jak na zaistniałe okoliczności humory. Od razu zaprowadzono nas do znanego mi już z jedynej jak dotąd wizyty w tym przybytku pokoju przesłuchań i nakazano czekać. Po kilku minutach w drzwiach pojawił się pięćdziesięciokilkuletni policjant i prowadząc nas przez kilka pokoi w końcu dotarliśmy do jego gabinetu. Na ścianie pełno było map strefy, z czego jedna dość ciekawa – ukazująca rewiry patrolowania Zony dla konkretnych jednostek policji, w tym również, patroli konnych.

Dowódca (jak go w głowie nazwałem) zapytał swojego młodszego kolegę, który z nami był w samochodzie czy gadamy po ichniejszemu i po usłyszeniu odpowiedzi „adin szprechaje” poprosił nas o wypakowanie całej zawartości plecaków na podłodze przed nami. Gdy, w końcu mozolnie opróżniliśmy każdą kieszeń, poprosił o położenie na stole rzeczy, które uznajemy za szczególnie cenne. Wykonaliśmy jego polecenie, a funkcjonariusz pokazując ręką krzesła poprosił nas, żebyśmy usiedli i zadał pierwsze pytanie:

– Dla formalności – potrzebujecie tłumacza?
– Nie – odpowiedziałem bez namysłu, wiedząc, że jako tłumacza wezwą najprawdopodobniej znanego mi przewodnika Marka, a to byłoby już zbyt duże upokorzenie.
– To napiszcie tutaj, że nie jest wam potrzebny i podpiszcie się – podsunął nam puste jeszcze blankiety.

Uświadomiłem sobie wtedy, że nie dość, że nie wiem, jak to napisać, to do tego nie umiem pisać pisaną cyrylicą, więc poprosiłem o podyktowanie formułki i stwierdziłem, że napiszę to, ale drukowanymi.
„PEREWODCZIKA NIE NUŻDAJUS” – choć było to po rosyjsku, napisałem tak jak mi podyktowali.

– No to powiedzcie mi – zapytał dowódca – skąd w ogóle wziął się pomysł w waszych głowach, żeby wejść nielegalnie do naszej strefy? Co tu jest takiego ciekawego i nietypowego, podajcie mi choć jeden sensowny argument. Przecież to niebezpieczne, dookoła promieniowanie, dzikie zwierzęta – nie potrafię was, stalkerzy zrozumieć…
– Hmm, strefa to największy rezerwat przyrody w Europie – te dzikie tereny, wschody, zachody – da się w tym zakochać – odpowiedziałem bez namysłu.
– A, weź nie opowiadaj, że u was w Polsce nie ma ładnych terenów. Wymyśl coś innego.
– No dobra, niech będzie to – Zona to największy skansen Związku Radzieckiego. Czas zatrzymał się tutaj ponad 30 lat temu i nigdzie na świecie, a na pewno nie tak blisko Polski nie znajdę tyle pamiątek i przykładów na to jak wyglądało życie w komunistycznym państwie.
– A to ciekawe, tego jeszcze nie słyszałem – no dobrze, jesteście usprawiedliwieni.

Cała dalsza rozmowa odbywała się ku naszemu zdziwieniu w kulturalnej atmosferze, bardzo profesjonalnie i co najważniejsze – bez zbędnych nerwów. Mimo to jednak czuć było pośpiech i chęć jak najszybszego załatwienia całej sytuacji ze strony policjantów. Niestety formularze zeznaniowe posiadały dość dużą liczbę rubryk i poza imieniem, nazwiskiem i numerem paszportu, musieliśmy podawać miejsce pracy, wykształcenie i różne niezbyt istotne w tej sytuacji dane.

Uprzedzając pytania dociekliwych – nie próbowaliśmy na tym etapie już nawet proponowania łapówki. Widząc, jak policjanci sumiennie podchodzą do swojej pracy, taka propozycja mogłaby jedynie pogorszyć całą sprawę. Wracając jednak do kwestii pytań „formalnych”, doprowadzało to do wielu zabawnych sytuacji. Kiedy policjant poprosił o podanie ulicy, stwierdziłem z uśmiechem, że może jednak zapiszę to na kartce. Zdziwił się i poprosił, żebym jednak powiedział.

– Zyblikiewicza – odpowiedziałem najwyraźniej jak potrafiłem.
– Jak? – zdziwił się, krzywiąc twarz.
– Zy-bli-kie-wi-cza, taki dawny prezydent Krakowa – powtórzyłem.
– Dobra, jednak zapisz mi to na kartce – zaśmiał się policjant.
– A cyrylicą czy naszymi?
– Waszymi, ale w sumie cyrylicą też nie zaszkodzi.

Z kolei pytając nas o miejsce pracy i widząc, że całe te formalności trwają już zdecydowanie za długo, stwierdził zrezygnowany „Z Ukraińcami poszło by to raz, dwa. 15 minut i wszystko mielibyśmy załatwione”.

U mnie miejsce i stanowisko pracy zostało wpisane jako „prodawiec Żabka”, a widząc ile czasu już zmarnowali (ewidentnie gdzieś się śpieszyli – była wszak sobota), zapytali mojego towarzysza czy mogą dla uproszczenia wpisać mu „bezrobotny”. Zgodził się.

Mandat po zwiększeniu kontrastu ukazał taki właśnie, ciekawy znak wodny. Fot. Staszek (stalker)

Co ciekawe, jako że dowódcy w wypełnianiu asystował młodszy wiekiem i niższy stopniem funkcjonariusz, co chwilę spierali się o to, jak konkretnie powinny być wypełnione formularze. Czy nasze dane osobowe powinny być podawane w alfabecie łacińskim, czy może w cyrylicy. Młodszy optował za cyrylicą, a starszy za łacinką. W pewnym momencie doszło nawet do paradoksu, za który „świeżak” został słownie skarcony przez dowódcę. Okazało się, że połowa dokumentów została już wypełniona w normalnym alfabecie, a druga po ukraińsku.

– No jak ty chcesz w cyrylicy, baranie wpisywać te dane?
– No a dlaczego nie? – zdziwił się młodszy z nich.
– Polską ulicę chcesz pisać po naszemu, ochujałeś? – nie wytrzymał dowódca.

Mając w głowie przez cały ten czas słynną scenę z filmu „Jak rozpętałem drugą wojnę światową” (tę z Grzegorzem Brzęczyszczykiewiczem z Chrząszczyrzewoszyc w powiacie Łękołody) próbowaliśmy się nie zaśmiać, co było dość trudne przy całym komizmie sytuacji i nagromadzeniu anegdotycznych scen.

Jak widać – nawet przepisanie mojego ZYBLIKIEWICZA na mandat stanowiło dla użytkownika cyrylicy nie lada problem. Oczywiście na ul. Zyblikiewicza w Krakowie nie ma budynku o numerze 75. Fot. Staszek (stalker)

Mając już niemal całe formalności za sobą wypełniliśmy jeszcze razem z policjantami dokumenty dotyczące tego z jakimi cennościami (czyli zasadniczo aparatami i kamerami) przybyliśmy na komisariat, i że na pewno z tymi samymi wybywamy. Całość zaskoczyła mnie profesjonalizmem w jakim była wykonywana – bez nerwów, na spokojnie spisywali wszystkie nazwy sprzętu i ich przybliżoną wartość, żebyśmy broń boże nie podejrzewali później kogoś o kradzież czy wymuszenie.

Gdy wszystko było już wypełnione, policjant dając nam kopię naszych „protokołów” burknął tylko pod nosem do swojego kolegi  „Kurde, z naszymi już byśmy to trzy razy załatwili”, po czym zwrócił się do nas:

– Dobra chłopcy, pakujcie ten swój majdan i wychodzimy.

Zdziwiliśmy się, że nikt nawet nie zajrzał w nasze rzeczy w poszukiwaniu nielegalnych pamiątek ze  Strefy, nie wspominając nawet o zmierzeniu promieniowania. Przez cały ten czas myśleliśmy też, że zostanie zrobione nam zdjęcie, które trafi później na stronę kijowskiej policji, niestety – nie tym razem. Wykonaliśmy więc posłusznie prośbę funkcjonariusza i wyszliśmy na zewnątrz.

– Usiądźcie sobie w tej altanie i poczekajcie na mnie – powiedział wsiadając do swojej policyjnej siemiorki, czyli Łady 2107 i odjechał.

– To co, Karol, spierdalamy? – rzuciłem w stronę towarzysza.
– Serio? W sumie tak są zajęci, że nikt nawet nie zauważy naszego zniknięcia – odpowiedział.
– Nie no, żartuję, mają nasze wszystkie dane – później jakieś kłopoty tylko wyjdą na granicy. Miło się w stosunku do nas zachowują, to nie róbmy wiochy.
Usiedliśmy w altanie, ale nawet tutaj, w cieniu czterdziestostopniowy upał dawał nam się we znaki.- Napiłbym się czegoś – masz jakąś wodę? – zapytałem Karola.
– Wodę nie, coś lepszego – odpowiedział i grzebiąc chwilkę w plecaku wyciągnął półlitrową butelkę Coca-Coli.
– Serio?! Tyle dni łażenia w upale, a ty dopiero teraz mówisz, że przez cały ten czas miałeś Colę?
– Sam przecież mówiłeś, żeby schować coś na dnie plecaka na czarną godzinę. To taką godzinę właśnie mamy.
– Dobra, dawaj to! – odpowiedziałem i wyżłopałem duszkiem pół butelki.

Wypicie nawet lekko ciepławej coli, podczas gdy przez ostatnie dni piło się wyłącznie wątpliwej jakości wodę w Strefie jest zawsze świętem. Szkoda, że przyszło nam to robić akurat w takich okolicznościach.

Selfie z altany. Fot. Staszek (stalker)

Po kilkunastu minutach rozmów, wypaleniu kilku papierosów zaczęliśmy się zastanawiać, czy ten samochód w ogóle wróci i czy nie jest to przypadkiem puszczone w naszą stronę oczko, mające na celu przekonanie nas do jak najszybszego się stąd ulotnienia. Gdy Karol uspokajał przez telefon swoją żonę do altany weszła trójka pijanych Rosjan, którzy jak stwierdzili – zostali złapani w Prypeci podczas legalnej wycieczki, bo troszeczkę „za dobrze się bawili”. Jak to Rosjanie – od razu okazało się, że jeden z nich ma schowaną za pazuchą plastikową butelkę po wodzie mineralnej. Nalegał, żebyśmy wypili, co też – nie chcąc urażać jego kultury – uczyniliśmy. Przełykając ciepłe whisky opowiedziałem im, skąd się tu wzięliśmy, a oni – będąc pod wrażeniem (i wpływem alkoholu) poprosili mnie, żebym też ich kiedyś z sobą zabrał.

Rosjanie w końcu odjechali z policjantami, a my dalej czekając na drewnianej ławeczce dość przyjemnej altanki (zwanej przez policjantów palarnią) zaczęliśmy odczuwać pragnienie. Poszedłem więc do budynku i zapytałem w „recepcji” miłą policjantkę o to, czy mógłbym poprosić o trochę wody, bo strasznie nam gorąco na zewnątrz. Odpowiedziała, że nie ma problemu i uśmiechając się do mnie (wiedziała z jakiego powodu tu się znaleźliśmy) wyszła na zaplecze, żeby po chwili powrócić z pełną, dwulitrową butelką lodowatej wody. Jak stwierdził mój towarzysz, smakowała gorzej niż woda ze studni nabrana w jednej z opuszczonych wiosek Zony.

Po wypiciu całości i wykonaniu kilku fotografii, w tym jednej na kliszy w końcu doczekaliśmy się zdezelowanej ładziny. Dowódca wyszedł z samochodu i skierował się w stronę budynku. Po drodze zaczepiła go jedna z policjantek.

– Co, stalkerzy? – zapytała.
– No tak – odpowiedział dowódca.
– To nie mogliście ich po prostu spisać, policzyć za mandat i puścić? Niech sobie sami na nogach pójdą, gdzie chcą, przecież widzisz, jaki mamy dzisiaj młyn z turystami.
– Serio? Teraz mi to mówisz, jak już wszystko wypełnione? Zresztą zadzwoniłem już do urzędu w Iwankowie i czekają na nas.
– No nic, to ty straciłeś czas, nie ja – odpowiedziała i wyszła.

Jedyna „tajna fotografia”, która wyszła jakkolwiek wyraźnie :). Fot. Staszek (stalker)

Policjant machnął do nas ręką i pokazał na bagażnik swojego samochodu. Włożyliśmy plecaki do bagażnika i usadowiliśmy się na miękkiej kanapie radzieckiego wehikułu.

Gdy nasz kierowca w końcu się pojawił zapytałem:
– To gdzie teraz jedziemy?
– Do sądu migracyjnego w Iwankowie.
– A nie da się tego pominąć? Niepotrzebne nam żadne pieczątki w paszportach, a widzę, że macie dzisiaj konkretny zapierdol – kontynuowałem próby złagodzenia naszej przyszłości.
– Nie da rady, zadzwoniłem już do sądu, czekają na was, byłoby to niepoważne gdybym teraz to wszystko odwołał.
– No to nic, jedziemy…

Choć wiedząc, że to standardowa procedura przy złapaniu obcokrajowców, odczuwałem względny spokój, w głowie tliły się jednak czarne scenariusze. Wyobrażałem sobie salę sądową, gdzie sędzia mówi do nas w obcym języku niezrozumiałe dla nas formułki prawne, a ostatecznie do naszych paszportów trafia pieczątka zakazująca wjazdu do tego pięknego kraju przez kilka lat. A tego bym już sobie nie wybaczył.

Policjant pędził po szerokich czarnobylskich asfaltach z trzycyfrową prędkością na zegarze. Silnik, prawdopodobnie z powodu wysokiej temperatury co chwilę gasł, jednak przy „stu na godzinę” jego ponownie odpalenie nie stanowiło większego problemu. Karol w międzyczasie zasnął, a ja rozpocząłem z naszym kierowcą ciekawą rozmowę . Okazało się, że w strefie pracuje już od kilkunastu lat i myśli już o przejściu na emeryturę. Jak stwierdził zna tu każdą drogę, każdą leśną ścieżkę. Miał okazję być świadkiem przemiany strefy od zapomnianego przez Boga terenu, do – obecnie – atrakcji turystycznej przyciągającej dziesiątki, a nawet setki tysięcy turystów każdego roku.

Dopytywał mnie o możliwość pracy w Polsce, ponieważ – jak stwierdził – chce sobie dorobić na emeryturze jako międzynarodowy kierowca ciężarówek. Zdziwił się, gdy powiedziałem mu, że pensja trzech tysięcy euro na miesiąc jest w Polsce niezbyt osiągalna.

W końcu dotarliśmy do punktu kontrolnego Ditjatki. Nie zatrzymując nawet samochodu policjant przejechał przez otworzony mu szlaban i kontynuował drogę do rejonowego sądu migracyjnego w Iwankowie. Zasnąłem.

Obudziłem się, gdy dojeżdżaliśmy do głównego placu tego dziesięciotysięcznego miasta. Służbowa Łada zatrzymała się przed betonowym budynkiem, na którego froncie widniała tabliczka z napisem:

Rejonowy oddział Państwowej Służby Migracyjnej w Iwankowie. Czyli jednak nie sąd? – pomyślałem.

Wyszliśmy z kierowcą na zewnątrz i ruszyliśmy w stronę budynku. W środku panował przyjemny chłód, tak pożądany przy panujących na zewnątrz upałach. Policjant przywitał się z pewną kobietą, a ta zaprosiła nas do swojego gabinetu. Kobieta, około sześćdziesięcioletnia ubrana była w fartuszek w grochy i przypominała prędzej sprzedawczynię w lokalnym „gieesie” niż urzędniczkę. Widocznie została wezwana tutaj prosto z domu, tylko z powodu naszego występku.

Podaliśmy jej nasze paszporty i dane, a wszystkie formalności zajęły nie więcej niż trzy minuty. Poinformowała nas, że będziemy musieli w ciągu trzech dni opuścić Ukrainę, jednak na naszą prośbę „Czy dało by się pięć? Mamy samolot w czwartek”, odpowiedziała, że nie ma najmniejszego problemu. Zaś na moje kolejne pytanie, o to, czy ta pieczątka jest równoznaczna z zakazem wjazdu na Ukrainę odpowiedziała, żebyśmy się w ogóle tym nie przejmowali, to jest wyłącznie formalność i „Przyjeżdżajcie, przyjeżdżajcie”. Gdy wszystko sobie wyjaśniliśmy poproszono nas o wyjście na zewnątrz do lokalnej sklepo-kawiarenki. Policjant zapytał, czy możemy mu kupić coś do picia, dostał więc w prezencie półlitrową „multiwitaminę”. Usiedliśmy przy kawiarnianym stoliku i po kilkunastu minutach opowiadania funkcjonariuszowi o moich wcześniejszych wyprawach, w końcu nas zawołano.

Wszystkie dokumenty były już wydrukowane i pozostało nam wyłącznie się pod nimi podpisać. Jako, że dobrą praktyką jest przeczytanie tego co się podpisuje, zacząłem czytać dokument, co spowodowało zdziwienie dwójki przedstawicieli prawa.

– A po co to czytasz? – zapytała główna specjalistka (jak sama siebie nazwała na początku dokumentu)
– No jak to po co? Przecież podpisuję to – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– To podpisz, a nie czytaj.
– No, ale zanim to podpiszę to muszę to przeczytać i zobaczyć czy się z tym zgadzam – odpowiedziałem zastanawiając się, czy nie popełniam jakiegoś lokalnego faux pas.
– Ale dlaczego to czytasz? Myślisz, że chcemy cie oszukać i napisaliśmy tam nieprawdę – stwierdził policjant.
– Broń Boże! Po prostu u nas w Polsce, zawsze czytamy dokumenty przed podpisaniem.

Ukraińcy popatrzyli na siebie w stylu „dziwni jacyś…”, jakby właśnie mieli do czynienia z przybyszami z innej planety. Żeby nie robić kłopotów, pobieżnie przeglądnąłem dokument i widząc, że wszystko się zgadza podpisałem. To samo uczynił mój kolega.

Dokument wisi na honorowym miejscu! Fot. Staszek (stalker)

Po wyjściu okazało się, że nie było przewidzianej opcji transportu nas do wioski Orane, jednak znając topografię tych rejonów udało mi się namówić kierowcę, żeby podwiózł nas do celu, argumentując to, że „i tak jedzie pan z powrotem do Czarnobyla, więc wysadzicie nas po drodze”. Zażyczył sobie za tę usługę 200 hrywien, na co przystaliśmy. Do samochodu wsiadła również urzędniczka z „migracyjnego”. Z podróży zapamiętałem jedną rozmowę. Ukraińcy rozmawiali między sobą o tym, że nie potrafią zrozumieć, dlaczego turyści są w stanie płacić 300 dolarów za oglądanie strefy. „Przecież tu nic nie ma ciekawego! Pojechali by na jakieś Hawaje, czy do Chin nawet!”

Samochód zatrzymał się przed wiejską chatką – domem naszej głównej specjalistki. Pożegnaliśmy się, życzyła nam powodzenia w dalszej podróży i ruszyła w kierunku furtki, za którą czekały na nią jej kury i gęsi. Zdziwieni, że całość obyła się bez żadnego mandatu, a jedynie na skazie w paszporcie w końcu i my dotarliśmy do naszej docelowej wioski. Wyjęliśmy z bagażnika plecaki i po wręczeniu dowódcy różowego banknotu z Lesią Ukrainką na awersie i bocianami na rewersie rozstaliśmy się w zgodzie.

Ruszyliśmy z Karolem w kierunku gospodarstwa państwa Franczuków i choć troszkę wstyd było wracać do naszego Siergieja „na tarczy”, weszliśmy na jego podwórko. Przywitał nas znajomy głos:

– Ech Polaki, Polaki – z wami to zawsze są jakieś przygody!

Koniec.

Więcej opowieści Stanisława na stronie internetowej opowiescistalkera.blogspot.com.

Jak upały to do Zony, do Zony… – część V