Licznik Geigera

„O tym, co dokładnie wydarzyło się w nocy na czwartym energobloku, nikt nie umiał nam wyjaśnić”

Fot. National Museum Chornobyl

Według oficjalnych danych na 1 stycznia 1985 r. w elektrowni jądrowej w Czarnobylu pracowało 5855 osób, w tym 1138 inżynierów, 211 urzędników i 3957 pracowników. Różne ścieżki przywiodły tych ludzi do energetyki jądrowej. Oto historia dozymetrysty Petra Iwanowicza Stiby.

Materiał powstał we współpracy z Muzeum Narodowym „Czarnobyl” w Kijowie.

Niektórzy pracownicy przyjechali do Czarnobyla z innych obiektów jądrowych Związku Radzieckiego. Byli tacy, którzy np. pracowali wcześniej w przedsiębiorstwach kompleksu wojskowo-przemysłowego – to m.in. zastępca głównego inżyniera elektrowni jądrowej w Czarnobylu Anatolij Stiepanowicz Diatłow.

Inni pracowali wcześniej w elektrowniach cieplnych, np. dyrektor Wiktor Pietrowicz Briuchanow, czy też główny inżynier Nikołaj Maksymowicz Fomin. Wśród kadry inżynierskiej były także osoby, które zostały skierowane do Czarnobyla po ukończeniu szkół wyższych, np. inżynier zarządzania reaktorem nr 4 Leonid Fiodorowicz Toptunow i tzw. „nurkowie” – inżynierowie Aleksiej Michajłowicz Ananienko i Walerij Aleksiejewicz Bezpałow. Trzeci z „nurków” Borys Aleksandrowicz Baranow przed przybyciem do Czarnobyla pracował w elektrociepłowni kombinatu metalurgicznego w Krzywym Rogu.

Była też dość liczna kategoria fachowców, którzy początkowo pracowali w przedsiębiorstwach budowlanych, które budowały elektrownię jądrową w Czarnobylu, ale z czasem, z różnych powodów, zmienili swoje miejsce pracy i dołączyli do kolektywu pracowników siłowni. Wśród nich był dozymetrysta Petro Iwanowicz Stiba.

Młodość

Urodził się w 1949 r. na Połtawszczyźnie. Po ukończeniu średniej szkoły w miejscowości Swatki najpierw pracował w kołchozie, a potem w fabryce cegieł w miejscowości Podstawki w obwodzie sumskim. Latem 1969 r. ukończył szkołę zawodową nr 88 w Gorłówce, gdzie uzyskał specjalizację maszynisty lokomotyw elektrycznych i żyroskopowych (z mechanicznym akumulatorem energii), a także elektryka IV kategorii. Następnie przez kilka miesięcy pracował w kopalni „Komsomolec” w Gorłówce – prowadził elektrowozy na głębokości 720, 830 i 950 metrów. W listopadzie tego samego roku został powołany do armii radzieckiej. Służbę wojskową odbył w jednym z pułków przeciwlotniczych Moskiewskiego Okręgu Obrony Powietrznej na stanowisku operatora ręcznego sterowania rakietami „ziemia-powietrze”.

Po zwolnieniu ze służby w listopadzie 1971 r. ponownie został górnikiem – tym razem w kopalni im. Gagarina w Gorłówce. Jednocześnie studiował wieczorowo w technikum przemysłowym im. Rumiancewa w Gorłówce. W lipcu 1975 r. z powodzeniem obronił dyplom i został specjalistą technik górniczych. Ale już nie wrócił do kopalni, ponieważ od dzieciństwa marzył o pracy związanej z automatyzacją i elektryfikacją – chciał montować obwody, ustawiać urządzenia elektroniczne itp. W marcu 1976 r. otrzymał pracę w donieckim przedsiębiorstwie remontowo-konstrukcyjnym jako instalator. Do jego obowiązków należały montaż, regulacja i uruchomienie różnych środków łączności, automatycznych central telefonicznych, radiostacji czy dalekopisów.

Ze swoją brygadą instalatorów odwiedził wiele miast i wsi w obwodzie donieckim. Ta praca bardzo mu się podobała, ale marzył o własnym domu – miał już bowiem żonę i syna, a łącznościowcy ciągle byli w drodze. Dlatego w poszukiwaniu lepszego życia porzucił swój fach i po wcześniejszych uzgodnieniach przeniósł się do pracy przy budowie elektrowni jądrowej w Czarnobylu, gdzie obiecywano mu przydział mieszkania.

Od elektryka do dozymetrysty

Od 15 grudnia 1977 r. Stiba pracował jako elektryk w czarnobylskim przedsiębiorstwie instalacyjnym wszechzwiązkowego trustu Hydroelektromontaż. Najpierw wynajął pokój we wsi Kopacze, a po 2,5 roku, co według sowieckich standardów było dość szybko, otrzymał mieszkanie w mieście Prypeć. Początkowo było to mieszkanie jednopokojowe, które potem zamienił na dwupokojowe. Powodziło mu się – był ceniony w pracy, przyzwoicie zarabiał, ale z czasem 34-letniemu elektrykowi przestał się podobać wciąż mobilny charakter jego pracy.

W sierpniu 1983 r. zrezygnował ze swojej posady i przeniósł się do pracy w elektrowni jądrowej w Czarnobylu na stanowisko dozymetrysty w wydziale ochrony i bezpieczeństwa pracy. Pracował przez trzy zmiany po osiem godzin, a następnie miał dwa dni odpoczynku. Wraz ze swoimi kolegami wspólnie spędzali weekendy, chodzili do lasu na grzyby i jagody, pływali motorówkami po rzece Prypeć, a także podróżowali w piękne zakątki Polesia. To trwało do 26 kwietnia 1986 r.

Pierwsze chwile po awarii

W momencie wybuchu Stiba przebywał w domu, gdyż o północy skończyła się jego zmiana. To właśnie na jego zmianie miały odbyć się niefortunne testy na czwartym energobloku, ale z nieznanych mu wówczas powodów zostały one przeniesione na kolejną zmianę.

Rodzina Stibów mieszkała przy ul. Bohaterów Stalingradu, w piątej dzielnicy – najdalej położonej od elektrowni części Prypeci. Dlatego ani on, ani jego krewni nie usłyszeli wybuchu w elektrowni jądrowej.

– Rankiem mój krewny zaprowadził swojego syna do klasy przygotowawczej szkoły średniej nr 5 i przyszedł do mnie. Mieszkał w pierwszej dzielnicy, tej najbliżej elektrowni jądrowej, ale też nic nie wiedział o wypadku. Zjedliśmy razem śniadanie, a następnie poszliśmy na targ, który znajdował się niedaleko stacji kolejowej w Janowie. Kiedy wychodziliśmy z domu, zobaczyłem kilku milicjantów, którzy siedzieli na ławce z torbami na maski przeciwgazowe na ramionach i rozmawiali między sobą. Nie wywołało to u mnie żadnego zaskoczenia czy niepokoju – mogło być wiele powodów, dla których się spotkali. Gdy przeszedłem ponad połowę drogi, spotkałem swojego przyjaciela, który poinformował mnie o tym, że targ jest nieczynny – w elektrowni jądrowo doszło do wypadku, a kupcy – większość z nich pochodziła z Białorusi – nie zostali wpuszczeni do Prypeci. Pomyślałem: „Gdyby to było coś poważnego, zostałbym już wezwany (tak przewidywał plan działania w przypadku awarii). A jeśli mnie nie powiadomili, to nic specjalnego się nie wydarzyło” – opowiadał w rozmowie z pracownikami naukowymi Muzeum Narodowego „Czarnobyl” w Kijowie.

– Przed obiadem zajmowałem się jakimiś pracami domowymi, a kiedy syn krewnego wrócił ze szkoły, we trójkę poszliśmy do ich mieszkania. Już na miejscu, kiedy wyszedłem na klatkę schodową, aby zapalić, z dziewiątego piętra zobaczyłem coś niesamowitego – górna część czwartego energobloku była zniszczona, unosił się nad nią lekki dym. Nie widziałem płomienia – może dlatego, że dzień był bardzo słoneczny. Stało się jasne, że coś nadzwyczajnego stało się w elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Zaproponowałem rodzinie szwagra, aby przenieśli się do naszego mieszkania, ale odmówili. Wtedy niewielu zdawało sobie sprawę z tego, jakie niebezpieczeństwo wisiało nad miastem. Mój 13-letni syn na przykład nie posłuchał swojej matki i tego samego dnia nocował w mieszkaniu krewnego, czyli bliżej zniszczonego reaktora – dodał.

Stiba na kolejną swoją zmianę udał się o godz. 16.00. Zauważył, że autobus służbowy tym razem nie zawiózł pracowników do budynku ABK-2, gdzie zwykle się przebierali, ale przed ABK-1. – Tam mnie zdziwiło to, że przed wejściem nie było kolegów dozymetrystów, ale znajomi chłopcy z naszego wydziału. Zajmowali się ślusarką i naprawiali urządzenia dozymetryczne. Patrzę, że dano im te same urządzenia, poinstruowano ich, jak z nich korzystać – robili pomiary tych, którzy wchodzili do budynku i z niego wychodzili. Czy takim sposobem dbano o nas, profesjonalnych dozymetrystów? Czy nie było już rezerwowych specjalistów? Mogłem tylko zgadywać – opowiadał.

Natychmiast po wejściu do budynku elektrowni podano mu tabletki z jodkiem potasu. Stiba przebrał się i poszedł do swojego miejsca pracy w pomieszczeniu sterowania systemu automatycznego monitoringu radiacyjnego drugiej części elektrowni, które znajdowało się pomiędzy trzecim a czwartym energoblokiem. – W tym czasie system „Gorbacz”, który kontrolował sytuację radiacyjną czwartego energobloku, nie działał. Nadal funkcjonował w bloku trzecim. Zaczęliśmy wykonywać nasze zwykłe obowiązki. Dozymetryści z poprzedniej zmiany – Mykoła Gorbaczenko i Nikołaj Nawalny, którzy pracowali podczas awarii, byli już w szpitalu w Prypeci. U Gorbaczenki zdiagnozowano ostrą chorobę popromienną – był później długoterminowo leczony w moskiewskiej klinice nr 6, a do pracy w elektrowni jądrowej na pewno nie wrócił. O tym, co dokładnie wydarzyło się w nocy na czwartym energobloku, nikt nie umiał nam wyjaśnić – mówił gość Muzeum Narodowego „Czarnobyl” w Kijowie.

Pierwsze pomiary

– W naszym pomieszczeniu poza urządzeniami RUP-1, KRB, KRA i innych, z których korzystaliśmy na co dzień przed wypadkiem (niestety one nie były przeznaczone do pomiaru wysokich dawek promieniowania), był także wojskowy DP-5W. Wcześniej z niego nie korzystaliśmy, więc zaczęliśmy się uczyć obsługi tego miernika, jak to mówią, podczas walki. Pod względem psychologicznym dość trudno było przejść od zwykłych mikrorentgenów na sekundę do rentgenów na godzinę. Przyznaję, że świadomość tego, jak niebezpieczne są tak duże poziomy promieniowania, nie przyszła do mnie od pierwszej godziny pracy w nowych warunkach. I to pomimo tego, że dobrze wiedziałem, jak promieniowanie wpływa na organizm człowieka – stwierdził Stiba.

– Aby zmierzyć indywidualne dawki promieniowania zamiast przedawaryjnych kaset IFKU (one rejestrowały maksymalną dawkę 2 rentgenów i „zapalały się” w pierwszych minutach po wybuchu), zaczęliśmy wydawać wojskowe dozymetry DKP-50. Zostały one zaprojektowane na 50 rentgenów. Nigdy wcześniej ich nie używaliśmy. Ponadto nie przeszły one niezbędnej konserwacji i nie pokazywały dokładnych wyników. Z pięciu, które tego dnia włożyłem do kieszeni kurtki, tylko jeden pokazał 9 rentgenów, a reszta dozymetrów nawet nie ruszyła się od zera. Później, gdy opracowano metody i zorganizowano grupę do rekonstrukcji otrzymanych dawek promieniowania, na przykład, tylko podczas jednej zmiany 26 kwietnia naliczono prawie 50 rentgenów – podkreślił dozymetrysta.

Jak dodał, jednym z wydanych mu rozkazów było zmierzenie poziomu promieniowania na dachu trzeciego energobloku. – Ale kiedy  starszy inżynier bezpieczeństwa radiacyjnego Władimir Igoriewicz Biłous, naczelnik zmiany bezpieczeństwa radiacyjnego Aleksander Wasiliewicz Dmitrienko i ja tam poszliśmy, DP-5 natychmiast „zwariował” na zakresie 200 rentgenów. Donieśliśmy o tym kierownictwu zmiany elektrowni jądrowej. Już więcej w takie miejsca nas nie posyłali. Później, o ile mi wiadomo, na dachu przeprowadzono rozpoznanie dozymetryczne z helikopterów. Tam poziomy promieniowania osiągnęły 1000 i więcej rentgenów – opowiadał.

Urlop

– 29 kwietnia zgodnie z grafikiem i rozkazem z elektrowni jądrowej w Czarnobylu musiałem wyjechać na urlop. Przed tym terminem, w sobotę, 26 kwietnia, zwróciłem się do swojego kierownika – starszego inżyniera bezpieczeństwa radiacyjnego Władimira Biłousa i zapytałem: „W elektrowni takie zdarzenia. Co będzie z moim urlopem?”. On odpowiedział: „Wygląda na to, że jednego dnia to się nie zakończy, więc idź odpocząć. Jeśli będziesz potrzebny, wezwiemy cię!”. Następnego dnia, kiedy o godz. 14.00 rozpoczęła się ewakuacja, nasza rodzina (żona była wtedy w ciąży z drugim dzieckiem) i rodzina krewnego (w niedzielę rano przenieśli się do naszego mieszkania) zostaliśmy ewakuowani do wsi Ordżonikidze w rejonie poleskim. Wieś ta istnieje do dzisiaj, choć pozostało w niej nie więcej niż 200 mieszkańców. Tam nas umieszczono u jakieś babci. Chata była niewielka – ja i moja małżonka spaliśmy na podłodze. Następnego dnia pomagaliśmy gospodyni sadzić ziemniaki, a kolejnego dnia obejrzała nas wyjazdowa ekipa lekarzy.. Czuliśmy się normalnie, nie zgłaszaliśmy żadnych uwag. Otrzymaliśmy odpowiednie zaświadczenie. A 30 kwietnia, przez Iwanków i Kijów, wyjechaliśmy do rodziny mojego krewnego – do miasta Sierdobsk w obwodzie penzenskim (na terenie Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej – przyp. red.) – opowiadał Stiba.

Po zakończeniu urlopu Stiba kontynuował pracę w elektrowni. W tym czasie w siłowni trwały prace na wszystkich trzech zatrzymanych energoblokach. Trzeba było je dezaktywować, przygotować do uruchomienia i dalszej eksploatacji. W tym samym czasie budowano już schron dla zniszczonego czwartego reaktora.

Jak zaznaczył, wtedy na dozymetrystów był zwiększony popyt. – Wszystkie prace rozpoczynały się od rozpoznania radiacyjnego. Personel był kontrolowany pod względem skażenia radiacyjnego przy opuszczaniu miejsc pracy, po przybyciu do strefy odpoczynku, jadalni, przy wejściu do budynku administracyjnego itp. – mówił.

Opowiadał, że „zmiany w pierwszych dniach były dowożone do elektrowni wojskowymi transporterami opancerzonymi. Potem przystosowano kilka autobusów LAZ, które zostały wyłożone ołowianymi blachami. Pojazdy te były hermetyczne. Powietrze do wnętrza było dostarczane przez system wentylacyjny, jak w schronach bombowych. W pobliżu wioski Kopacze urządzono plac przesiadkowy. Ludzie byli do niego dowożeni zwykłymi autobusami, a tam na placu następowała przesiadka do specjalnych pojazdów. Podobnie było w przeciwnym kierunku.”

Stiba wraz całym personelem operacyjnym pracował na 12-godzinnych zmianach według specjalnego harmonogramu. – Dla wszystkich pozostałych od 1 lipca 1986 r. wprowadzono wachtowy system pracy. W okresie wachty pracownicy mieszkali w miejscowości Zielony Przylądek, znajdującej się poza 30-kilometrową strefą, a dni wolne spędzali w miejscach stałego zamieszkania lub w wyznaczonych do tego ośrodkach wypoczynkowych – wspominał dozymetrysta.

Zwolnienie z pracy i dalsze losy

W takim reżimie Stiba pracował do czasu wybudowania miasta Sławutycz. Wtedy pracownikom elektrowni zaproponowano przeniesienie do nowego miasta (wcześniej, 1 sierpnia 1986 r. rodzina Stiby otrzymała mieszkanie w Kijowie). Ci, którzy odmówili, zostali zwolnieni na podstawie paragrafu, który – według Stiby, został wymyślony na taki wypadek. W jego karcie pracy zapisano: „Zwolniony na podstawie paragrafu 6 artykułu 15 podstawy ustawodawstwa ZSRR i republik związkowych o pracy z powodu odmowy kontynuowania pracy z powodu zmian istotnych warunków prasy (przejście na bezwachtowy system eksploatacji elektrowni jądrowej w Czarnobylu ze Sławutycza).

Po zwolnieniu z elektrowni Stiba nie pracował przez blisko trzy miesiące, a w marcu 1990 r. otrzymał pracę w organizacji badawczo-produkcyjnej „Prypeć”. Zaczynał jako dozymetrysta V kategorii w pracowni bezpieczeństwa radiologicznego Zakładu Kontroli Dozymetrycznej. Z czasem został mistrzem pracowni, a w 2000 r. zastępcą kierownika zakładu. Pracował w ten sposób do października 2005 r., kiedy to zabroniono mu przebywać w rejonie skażenia radiacyjnego ze względu na stan zdrowia. Przez prawie rok nie mógł znaleźć nowej pracy, gdyż – według jego obserwacji – zarówno organizacje publiczne, jak i prywatne, pod różnymi pretekstami, odmawiały zatrudnienia ludziom w jego wieku. Co więcej, on nie mógł już w pełni pracować fizycznie.

Szczęście jednak do niego powróciło. Pewnego razu Stiba przypadkowo spotkał swojego rodaka z obwodu połtawskiego, którego znał jeszcze z czasów pracy w Prypeci. Pomógł on likwidatorowi znaleźć pracę w oddziale państwowego przedsiębiorstwa Ukrenergowuhilja. Pracował tam na stanowisku głównego inżyniera służby bezpieczeństwa pracy do maja 2014 r., kiedy to ostatecznie przeszedł na zasłużony odpoczynek.

Odwiedzając w ubiegłym roku Muzeum Narodowe „Czarnobyl” w Kijowie, Stiba przekazał swoje archiwum fotograficzne, szczegółową autobiografię z licznymi ilustracjami fotograficznymi, a także przygotowaną przez niego pracę pt. „Organizacja kontroli radiacyjnej i dozymetrycznej w strefie wykluczenia”.

Materiał powstał we współpracy z Muzeum Narodowym „Czarnobyl” w Kijowie. Zapraszamy na strony internetowe muzeum chornobylmuseum.kiev.ua oraz jego profil na Facebooku.

“To straszne wspomnienia, ciągłe piekło”