Licznik Geigera

Aleksiej Timofiejewicz Moskalenko – wspomnienia

Fot. Tomasz Róg
Fot. Tomasz Róg

Aleksiej Timofiejewicz Moskalenko jest jednym z najważniejszych świadków awarii w elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Był milicjantem w Prypeci, a także służył w batalionie ochraniającym Strefę Wykluczenia. Przez wiele lat był również przewodnikiem po Zonie. Oto jego wspomnienia, które – dzięki uzyskanej od niego zgodzie – przetłumaczyliśmy na język polski.

“Aleksiej Timofiejewicz Moskalenko – emerytowany pułkownik milicji. W czasie awarii w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej pełnił funkcję starszego inspektora oddziału ochrony pozaresortowej Miejskiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Prypeci.

Awaria *

Tak się złożyło, że w nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 r. wraz z naczelnikiem ochrony ważnych obiektów, kapitanem milicji Nikołajem Antonowiczem Tichym, i jeszcze z trzema kolegami kontrolowaliśmy posterunki ochronne wokół Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej.

Gdzieś około godz. 0.30 w nocy, kiedy znajdowaliśmy się w pobliżu rozdzielni energetycznej elektrowni, doszło do awaryjnego zrzutu pary z pierwszego reaktora. Zażartowaliśmy, że właśnie »uleciała« premia tych, którzy byli na tej zmianie w elektrowni. Kiedy podjeżdżaliśmy do przyzakładowej jednostki straży pożarnej (była bardzo jasna, księżycowa noc), to zauważyliśmy, że na brzegu zbiornika chłodzącego wodę do reaktorów dwoje ludzi rozładowuje coś z nadmuchiwanego pontonu. Nie zdążyliśmy do nich podejść, kiedy usłyszeliśmy dwa głuche klaśnięcia. Były one znacznie cichsze niż awaryjny zrzut pary. Posypał się na nas popiół o zapachu spalonych kabli.

W radiostacji, która znajdowała się w naszym służbowym Żiguli, zabrzmiał sygnał »Alarm!«, oznaczający konieczność niezwłocznego udania się do Miejskiego Urzędu Spraw Wewnętrznych. Kiedy podjechaliśmy do ABK-2, budynku administracyjno-socjalnego drugiej części elektrowni, i zobaczyliśmy, co zostało z 75-metrowego czwartego energobloku, nie mogliśmy wyobrazić sobie skali awarii.

Wraz z sierżantem W. P. Kiriczukiem i dwoma zatrzymanymi kłusownikami pojechaliśmy ich samochodem do izby wytrzeźwień (byli oni mocno pijani), która znajdowała się na osiedlu Leśnym (późniejszy zrudziały las). Przekazaliśmy zatrzymanych dyżurnemu i udaliśmy się do naszych mieszkań, aby przebrać się w mundury (byliśmy bowiem w strojach cywilnych). Kiedy drzwi mojego mieszkania otworzyła żona Jewgienia, usłyszałem od niej tylko:»Ale smród!«. Zmusiła mnie, bym rozebrał się w progu mieszkania, a następnie wziął prysznic. Moje ubrania powiesiła na balkonie.

Po przebraniu się i przybyciu do auli Miejskiego Urzędu Spraw Wewnętrznych usłyszeliśmy od naszych kolegów, że mamy nienaturalnie blade twarze, chociaż my mieliśmy wrażenie, że one płoną. Jak tylko naczelnik W. A. Kurczenko rozpoczął spotkanie, rozległ się dzwonek telefonu od dyżurnego. Okazało się, że dzwoniły dwie nasze pracownice, które pełniły służbę na posterunku w odległości 200 metrów od czwartego bloku. Oznajmiły, że źle się czują i potrzebują pomocy. Ja oraz sierżant A. I. Fiedosenko pojechaliśmy do nich. Gdy podjeżdżaliśmy do elektrowni, musieliśmy w aucie włączyć wycieraczki z powodu silnej mgły, której jeszcze 30 minut wcześniej nie było. Jednak naszych pracownic nie odnaleźliśmy. Później okazało się, że zabrało je pogotowie ratunkowe. Gdzieś w ciągu miesiąca Jekaterina Aleksandrowna Iwanienko i Kławdia Iwanowna Łuzganowa zmarły w klinice nr 6 w Moskwie.

Rankiem 26 kwietnia razem w kolegami pisaliśmy raporty do KGB o tym, co widzieliśmy podczas wybuchu czwartego bloku. W tym czasie zwykłe polewaczki, do których zbiorników wsypano po kilka worków kwasu borowego, będącego absorbentem, tzn. substancją wiążącą, zmywały radioaktywny pył. Według danych służb dozymetrycznych rankiem tego dnia na asfalcie w Prypeci było od 2 do 7 remów na godzinę (rem to jednostka równoważnika dawki promieniowania jonizującego pochłoniętego przez organizm – przyp. Licznik Geigera). W tym czasie w Związku Sowieckim dopuszczalna norma dla osób pracujących w obiektach jądrowych wynosiła 5 remów na rok. Najbardziej szkodliwym pierwiastkiem radioaktywym był izotop jodu-131. Jego okres połowicznego rozpadu wynosi osiem dni. Po wyrzucie z czwartego energobloku i podczas oddychania osiadał on w tarczycach.

Miasto żyło swoim życiem. Pracowało wszystkie pięć szkół. Uczniowie stali na ulicach w rzędach, w tzw. »szkolnych linijkach«. W tym dniu w Prypeci było sześć ślubów. Kursowały autobusy i statki do Kijowa. Kursowały pociągi do Czernihowa i Owrucza, przejeżdżał pociąg Moskwa – Chmielnicki. Tory kolejowe znajdowały się zaledwie 400 metrów od czwartego reaktora. Pracował międzyrejonowy rejestracyjno-egzaminacyjny oddział milicji drogowej (w zrudziałym lesie), który obsługiwał rejony czarnobylski, iwankowski i poleski, a także miasto Prypeć. Było spokojnie.

Miasto przygotowywało się do 1 maja. W tym dniu miało zostać otwarte wesołe miasteczko i stadion, na którym miały być wręczone nagrody państwowe budowniczym i operatorom elektrowni jądrowej.

Ewakuacja

Rankiem 27 kwietnia poinformowano przez radiowęzeł o tym, że o godz. 14.00 rozpocznie się czasowa ewakuacja mieszkańców miasta. Do tego czasu w Czarnobylu zebrano blisko 1200 autobusów. W akcji ewakuacji brały udział także pociągi spalinowe kursujące na trasie Owrucz-Czernihów i statki pływające do Kijowa. I tak o godz. 16.00, tj. po dwóch godzinach, blisko 60-tysięczne miasto zostało ewakuowane. Było to miasto, które w chwili awarii, skończyło 16 lat; w którym rodziło się tysiąc dzieci na rok. Co dziesiąty prypecianin chodził do przedszkola. W tym mieście mieszkali przedstawiciele 47 narodowości.

Nie było żadnej paniki. Ludzie byli przekonani, że wrócą do swoich domostw. Bo budynków pod każde wejście podjeżdżały autobusy, które – po zajęciu wszystkich miejsc siedzących – odjeżdżały w stronę osiedla Poliśke. Chodziło o to, aby nie przejeżdżać przez zrudział las. Ludzie wsiadali do autobusów w szlafrokach, trykotach – jakby udawali się na spacer. Wielu zostawiło swoje domowe zwierzęta – koty i psy – w mieszkaniach, uprzednio przygotowując im wodę i pożywienie na kilka dni.

Ewakuacją zajmowali się milicjanci okręgowi oddziału prypeckiego, pracownicy Urzędu Spraw Wewnętrznych obwodu kijowskiego i miasta Kijowa, pracownicy kijowskiej wyższej szkoły milicyjnej, a także przedstawiciele Miejskiego Komitetu Wykonawczego w Prypeci. Pozostali pracownicy prypeckiej milicji zajmowali się zapewnieniem porządku publicznego w mieście oraz w rejonie elektrowni jądrowej. Miasto opustoszało. Pozostała jedynie milicja i dyżurne służby komunalne – elektryczne i sanitarne.

Nie wiedziałem – jak i wszyscy moi koledzy – kiedy i gdzie wjechali nasi bliscy i przyjaciele. Zajmowaliśmy się pracą, która została nam zlecona. W pododdziałach było 17 certyfikowanych pracowników i blisko 220 cywilów – stróżów i elektromonterów. Do naszych obowiązków należała ochrona wszystkich obiektów państwowych i własności prywatnej obywateli (zgodnie z umowami).

W czasie ewakuacji otrzymałem rozkaz wysłania wszystkich psów służbowych (dziewięciu owczarków niemieckich) do Czarnobyla. Sierżanci W. P. Kiriczuk i A. I. Fiedosenko dobrze poradzili sobie z tym zadaniem. Jednak to wszystko było na próźno, gdyż w Czarnobylu dozymetryści nie mogli z psów zmyć radionuklidów. Trzeba było je zastrzelić.

30 kwietnia pracowników prypeckiej milicji zwolniono ze służby na trzy dni, aby odnaleźli swoje rodziny. Ja 1 maja w końcu zobaczyłem swoją żonę Jewgienię i czteroletnią córkę Marinę u rodziny żony na Wołyniu.

3 maja pracownicy prypeckiej milicji ponownie zebrali się w mieście Czarnobyl. W tym dniu rozpoczęła się ewakuacja rejonu czarnobylskiego, jednak my nikomu nie byliśmy potrzebni. Tym bardziej, że od 1 maja miasto Prypeć ochraniały wojska wewnętrzne Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

4 maja w pobliżu wioski Sukaczi w rejonie iwankowskim przeszliśmy przez Punkt Specjalnej Dezaktywacji. Rozebrali nas i umyli, odzież zakopali i wydali bezrozmiarowe majtki i koszulki. Ubrani w takie »szaty« zostaliśmy wysłani do jednego z ośrodków wypoczynkowych w pobliżu Iwankowa. Nocowaliśmy na »gołych« materacach, byliśmy karmieni byle czym.

Pobyt w szpitalu

Rankiem 5 maja wszystkich pracowników prypeckiej milicji (z wyjątkiem dowódców) wysłano do szpitala MSW w Kijowie. Pojechaliśmy więc do Miejskiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Prypeci, aby zabrać broń i dokumentację, w tym także dotyczącą spraw karnych. To wszystko zawieźliśmy do Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Prypeci. Ja także podjechałem do swojego domu, aby się przebrać.

Kiedy wieziono nas do szpitala w Kijowie, we wiosce Borodianka wysłałem na poczcie telegram do żony z informacją: »Wszystko w porządku. Leżę w szpitalu MSW«. Gdzieś po tygodniu przyszło do niej pismo o treści: »Kijów. Szpital MSW. Prypecki Miejski Urząd Spraw Wewnętrznych. Moskalenko A. T.«.

Po naszym przyjeździe do szpitala, który natychmiast opuścili inni chorzy, ponieważ znacznie wzrosło promieniowanie tła na jego terenie, lekarze powiedzieli nam, że prypecka milicja nie doczeka pięciolecia awarii.

Kiedy oglądaliśmy w telewizji, jak wojska chemiczne czyszczą nasze miasto, byliśmy przekonani, że jesienią ludzie powrócą do swoich domów a dzieci pójdą do szkoły. Gdy jeszcze leżeliśmy w szpitalnych łóżkach, rada ministrów Ukrainy podjęła decyzję o wybudowaniu wokół miasta Prypeć systemu ochrony granic »Skała«. W tym czasie pojawiła się także decyzja rady ministrów Ukrainy o rekompensatach za utraconą własność dla osób ewakuowanych ze Strefy Wykluczenia. Dopiero wtedy zrozumieliśmy, że już nigdy mieszkańcy nie wrócą do miasta.

Wtedy nasi koledzy W. I. Jewtuszenko, N. A. Bazylczyk i Nikołaj Skopicz napisali tekst, który stał się słowami pieśni:

»Wszyscy bardzo cię kochaliśmy
jak swoje pierwsze dziecko, nasza elektrownio.
Dałaś nam piękne miasto,
w którym widzieliśmy wiele cudów.

Ale 26-go po północy
stało się coś takiego, że aż strach opowiadać.
Wybuchł reaktor na czwartym bloku
i trzeba było pilnie ratować miasto.

Sierżancie – tu jest twój posterunek, bądź spokojny!
Weź to dziecko, pomóż tej żonie,
której mąż walczy po kolana we wrzącej smole
ledwo trzymając strażacki wąż w śmiertelnym ogniu.

Wywieźliśmy wszystkich – i szoferów, i sierżantów.
Nikt nie narzekał, każdy niósł swój krzyż.
Wypijmy po jednym – za bohaterskich strażaków,
za nasze miasto i za magiczny las.

Strzepię z pagonów śmiertelny stront
i powiem ci, moja droga,
zaczniemy wszystko od nowa – od pierwszego wdechu,
od pierwszego kołka, moja Prypeć.«

Powrót do służby

Po hospitalizacji (było takie hasło – mała krew) wysłano nas do pełnienia służby w mieście Prypeć, a także kontrolowania i chronienia wysiedlonych wsi na zachód od miasta aż do punktu kontrolnego Dibrowa. Dobrze znaleźliśmy te miejsca. Nie mieliśmy ani mieszkania, ani rodziny, więc przystosowano dla nas dwupiętrową szkołę we wsi Ługowniki w pobliżu osiedla Poliśke.

W związku z tym, że mój naczelnik Nikołaj Antonowicz Tichy wciąż przebywał na leczeniu, wyznaczono mnie na pełniącego obowiązki naczelnika prypeckiego oddziału ochrony.

Co dwa tygodnie ze wszystkich okręgów Ukrainy do służby przysyłali nam po 25 certyfikowanych pracowników i 36 elektromonterów. We wszystkich drzwiach wejściowych do klatek oraz na parterach budynków w Prypeci zainstalowaliśmy sygnalizację alarmową. Każdego dnia raportowałem do MSW o wykonanej pracy. Po 14 dniach przyjeżdżali nowi podkomendni a odjeżdżającym w dokumentach kontroli dozymetrycznej w Urzędzie Spraw Wewnętrznych wpisywano po 25 remów za czas przebywania w Zonie i wysyłano do domów.

Pracownikom prypeckiej milicji nikt nie powiedział, jaką otrzymali dawkę promieniowania. Jeszcze 26 kwietnia, gdzieś w porze obiadowej, przywieźli nam z Kijowa i rozdali dozymetry, tzw. ołówki, ze skalą do 50 remów. Wieczorem sprawdzili je i zabrali, ponieważ ich wskaźniki wyszły poza skalę 50 remów. Wyjaśniono nam później, że te dozymetry nie były sprawne.

Na początku lipca spotkałem w Zonie swojego środkowego brata Siergieja i męża siostry Gienadija Dardu, którzy przyjechali z Zaporoskiej Elektrowni Jądrowej, aby ochraniać tę czarnobylską. Obecnie obywaj są inwalidami.

Oprócz ochrony całego miasta przyszło nam zajmować się zabezpieczaniem środków finansowych i dokumentacji, w tym także finansowych, wszystkich przedsiębiorstw w Prypeci oraz organizacji wokół Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej.

Odwiedziny mieszkania

Od 20 lipca 1986 r. pozwolono mieszkańcom Prypeci – po wcześniejszej kontroli dokumentów i kluczy – odwiedzić swoje mieszkania, aby zabrać dokumenty, fotografie i cenne rzeczy (poza futrami i sprzętem radiofonicznym). Wyglądało to w ten sposób, że ludzie przychodzili do Miejskiego Urzędu Spraw Wewnętrznych, gdzie w byłej dyżurce znajdował się centralny punkt ochrony, w którym przedstawiano dokumenty. Następnie był wyznaczany pracownik milicji do eskorty, który towarzyszył w drodze do wskazanego miejsca. Mieszkańcom miasta zezwolono na wywiezienie nie więcej niż jednego celofanowego worka rzeczy.

Ja do swojego mieszkania dotarłem 2 lipca. Nie chciałem tam nawet wchodzić, bo było mi ciężko na sercu. Do chwili awarii byłem zafascynowany kaktusami. W naszym mieszkaniu było ich 26 gatunków. Wszedłem do mieszkania a one wszystkie kwitły. Mieliśmy też akwarium, w którym ślimaki dojadały martwe ryby… Aż mnie zemdliło. Do dziś żona nie przynosi do domu kaktusów, chociaż bardzo lubi kwiaty.

8 sierpnia do dyżurki prypeckiego Miejskiego Urzędu Spraw Wewnętrznych we wsi Ługowniki zadzwonił naczelnik okręgu kijowskiego Ukraińskiej Organizacji Wojskowej Gieorgij Stiepanowicz Zozulja. Rozkazał mi, abym wraz z pozostałymi prypeckimi pracownikami (wielu z nich wyjechało już do nowych miejsc zamieszkania) przyjechał do Kijowa. Najpierw zakwaterowano nas w hotelu przy ośrodku hodowli psów w miejscowości Wysznewe. Nasz maleńki pododdział składał się z czterech osób. Przydzielono nam gabinet w sztabie i dano spis (z adnotacją »Tajne!«) z numerami telefonów naczelników Urzędów Spraw Wewnętrznych i ich zastępców ze wszystkich regionów Związku Sowieckiego. Nadzorował nas naczelnik akademika W. P. Ljusiczenko (późniejszy nauczyciel kijowskiej wyższej szkoły milicji).

Zajmowaliśmy się poszukiwaniami cywilnego personelu prypeckiej i czarnobylskiej ochrony (400 osób), o którym nie było informacji, czy otrzymali mieszkanie i pracę w nowym miejscu przebywania. Jeśli nie otrzymywaliśmy odpowiedzi, to musieliśmy wyjeżdżać do miejsca ich dyslokacji, aby otrzymać odpowiedzi na te pytania. Taka była decyzja komitetu ministrów ZSRR.

Sławutycz

Na początku października 1986 r. zostałem wyznaczony na starszego inspektora w kijowsko-swiatoszyńskim oddziale ochrony. Jednak nie zdążyłem podjąć swoich obowiązków, ponieważ umieszczono mnie we Wszechzwiązkowym Naukowym Centrum Medycyny Radiacyjnej na ul. Mielnikowa 53 w Kijowie. Byliśmy pierwszymi pacjentami tego ośrodka. Wszystkich nas było siedem osób (strażacy i prypeccy milicjanci) na cały pięciopiętrowy budynek. Dobrze, że w tym czasie mojej rodzinie przydzielono lokum w budynku mieszkalnym Oddziału Mobilnego Specjalnego Przeznaczenia w miejscowości Wysznewe.

9 listopada 1986 r. Wszechzwiązkowe Naukowe Centrum Medycyny Radiacyjnej odwiedził zastępca ministra spraw wewnętrznych W. W. Durdyniec. Kiedy dowiedział się, że moja rodzina jeszcze nie otrzymała mieszkania, bardzo się zdziwił. Wszyscy ewakuowani powinni byli otrzymać mieszkania do 1 listopada 1986 r. Durdyniec zapytał mnie, gdzie chciałbym żyć i pracować, więc udzieliłem mu takiej odpowiedzi. Kazał mi natychmiast napisać raport, że chcę żyć i pracować w budowanym mieście Sławutycz.

Następnego dnia przyjechali ze sztabu i zawieźli mnie do miasta Irpień. Kiedy zobaczyłem pięciopiętrowy nowy barak z pokrzywionymi oknami i drzwiami, odparłem, że nie zamierzam wprowadzać się do tego domu i wolę mieszkać hostelu dopóki nie otrzymam mieszkania w Sławutyczu. Biorąc pod uwagę, że ten temat był pod kontrolą ministerstwa nie zawiodłem się na zwykłych przedstawicielach. Parapetówkę zorganizowaliśmy na kilka dni przed nowym rokiem 1987, kiedy wypisano mnie ze szpitala.

3 lutego 1987 r. wysłano mnie do budowy miasta Sławutycz. Najpierw żyłem na statku »Korelia« w wachtowej wiosce Jakor. Po miesiącu wraz z kolegami przeniosłem się do »Mastera« we wiosce Lesnaja.

Do Miejskiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Sławutyczu przyjechało 16 pracowników prypeckiej milicji i 16 czarnobylskiej milicji.

Nowe czasy

We wrześniu 1990 r. »komuniści« z ochrony pozaresortowej (doliczono się blisko 60 certyfikowanych pracowników) Miejskiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Sławutyczu w pełnym składzie wyszli z szeregów Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego. To była pierwsza partyjna organizacja w systemie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Związku Sowieckiego, która w pełnym składzie wyszła z szeregów KPZS.

Następnego dnia przyjechali wysłannicy politbiura MSW, aby nas załatwić, Jako że byłem sekretarzem organizacji partyjnej, to chciano mnie zwolnić »za podważenie gotowości bojowej kolektywu«. To im się jednak nie udało, bo byłem także deputowanym pierwszej kadencji sławutyckiego sowietu. Po 11 miesiącach (po zakończeniu puczu) ci obrońcy praw człowieka pisali okólniki o tym, że osoby, które nie oddadzą legitymacji partyjnych w ciągu trzech dni, zostaną zwolnione z organów resortu spraw wewnętrznych.

1 stycznia 1994 r. rozpocząłem służbę w specjalnym batalionie milicji do ochrony Strefy Wykluczenia wokół Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. W tej jednostce służyło blisko 300 certyfikowanych pracowników i 60 elektromonterów. Byłem najpierw dowódcą kompanii, a następnie zastępcą dowódcy batalionu.

1 lutego 2001 r. wraz z dowódcą batalionu Igorem Wiktorowiczem Worotnikowem odeszliśmy na emeryturę w momencie, kiedy rozpoczęła się reorganizacja jednostki.

Do 2015 r. pracowałem w Czarnobylu – najpierw jako inżynier, następnie jako zastępca naczelnika kontroli operacyjnej i zabezpieczenia kontrolno-przepustkowego trybu pracy Strefy Wykluczenia.

Otrzymana dawka promieniowania radioaktywnego (oficjalna) 86,79 remów.”

* – śródtytuły pochodzą od redakcji Licznika Geigera.