Licznik Geigera

„Chcę, żeby pamiętali”

26 kwietnia 1986 r. – ta data odcisnęła szczególne piętno na życiu niespełna 10-letniego Aleksandra Siroty, obecnie nieoficjalnego mera Prypeci i szefa organizacji Centr Pripyat.com. Oto artykuł pt. „Chcę, żeby pamiętali”, jaki Sirota napisał w sierpniu 1995 r. Miał wtedy 19 lat. List ten został opublikowany w tym samym roku, we wrześniowo-październikowym wydaniu czasopisma DNA News, wydawanego przez Departament Spraw Humanitarnych Organizacji Narodów Zjednoczonych.

Pamięć… Okruchy wspomnień… To wszystko, co pozostało z niegdyś pięknego, młodego miasta Prypeć, które było, choć nie na długo, moim domem.

W kwietniu 1986 roku nie miałem nawet dziesięciu lat. Dla mnie, wtedy beztroskiego chłopca, i dla moich rówieśników, przyjazne uliczki naszego miasta, wszystkie jego place i alejki, a także pobliski las i rzeka Prypeć, były miejscami naszych dziecięcych zabaw i „wojennych bitew”… Ten pamiętny sobotni dzień – 26 kwietnia, nie był wyjątkiem. Pamiętam, jak razem z kolegami po szkole pobiegliśmy nad rzekę i prawie do wieczora przebywaliśmy na brzegu, budując forty i bunkry… A potem, kiedy mieszkańców naszego domu w nocy po cichu obudzili i poradzili, aby przygotować się do ewakuacji i czekać na autobus, my, zagarniając do butów pienistą wodę, „ganialiśmy” po kałużach przy drodze, którą bez przerwy kursowały pojazdy ratunkowe, jadące do elektrowni jądrowej i z powrotem. Ale nie zwracaliśmy na nie zbytniej uwagi, tak samo jak i na zatroskane twarze dorosłych, stłoczonych wokół swoich toreb i mówiących półgłosem. Sama ewakuacja zdawała się być wtedy ekscytującą grą, tylko tym razem z prawdziwymi wojskowymi helikopterami, przelatującymi nisko nad dachami domów; z prawdziwymi wojskowymi transporterami opancerzonymi; z milicjantami w kurtkach wojskowych i maskach gazowych stojących wzdłuż dróg; z niekończącą się wstęgą autobusów, wywożących nas i wszystkich mieszkańców miasta „na trzy dni” w nieznane…

Nie wiedzieliśmy i wtedy nie rozumieliśmy, że opuszczamy nasze miasto na zawsze…

Pamiętam, że w naszym autobusie było ze mną dwóch moich kolegów. A w następnym, powoli poruszającym się za nami, było jeszcze kilkoro dzieci z sąsiedztwa. I kiedy autobusy wyjechały z miasta przez most i obok lasu, który potem nazwano „rudym”, my wychylaliśmy się przez otwarte okna, „ostrzeliwując się” nawzajem z wyimaginowanych karabinów maszynowych… My wszyscy jeszcze graliśmy w „wojenkę”, nie podejrzewając, że w tym momencie rozpoczął się nowy rozdział naszego życia, życia naszych przyjaciół, rodzin i bliskich…

Niestety wiele od tego czasu zapomniałem. Ale dobrze pamiętam lato w obozie pionierów, kiedy nas, dzieci z Prypeci z tabliczkami na piersiach, aby się nie zgubić, wysyłali z Kijowa w na szybko przygotowanych pociągach. Tylko tam, gdzie większość dzieci przez kilka miesięcy nawet nie wiedziało, gdzie są ich rodzice, czy żyją?… Tam, gdzie nieustannie krążyły plotki, że do Prypeci już nigdy nie wrócimy… Tylko tam ja po raz pierwszy dotkliwie odczułem ból utraty wszystkiego co najdroższe: przyjaciół, kolegów z klasy, naszego przytulnego, może nawet i małego mieszkania, pałacu kultury, który był dla mnie drugim domem, ponieważ tam wtedy jeszcze młoda, zdrowa i pełna energii mama spędzała większą część czasu w pracy, oddając wszystkie siły życiu kulturalnemu miasta…

Dziś moja mama jest inwalidką i z trudem może dojść nawet do sklepu…

Pamiętam, jaki byłem szczęśliwy, kiedy ona odnalazła mnie w obozie w tym samym dniu, kiedy nas wszystkich mieli wysłać do internatu. Pamietam, gdy jesienią i później zimą 1987 r., kiedy u nas w końcu pojawił się „dach nad głową”, zazdrościłem mamie, ponieważ ona była dorosła i mogła pojechać służbowo do Prypeci czy przynajmniej dla książek… A mnie moje miasto tylko się śniło. Długo o nim śniłem, aż do mojego pierwszego wyjazdu do Strefy wiosną 1994 r., kiedy w końcu zrozumiałem, że powrót jest niemożliwy…

Czy możecie sobie wyobrazić, co oznacza wędrówka ulicami swojego, martwego miasta wzdłuż znajomych domów patrzących na ciebie z wyrzutem wybitymi oknami, jak pustymi oczodołami?! Wszędzie chłód zapuszczenia, wszystko zarosło krzakami, mchem i trawą…Przed tą podróżą ja już widziałem nienaturalnie wielkie liście lipy, przywiezione z Prypeci. Teraz sam mogłem dotykać tych drzew, ubiegłorocznych pędów dzikiej róży, które splotły się w dziwne, niezwykłe skupiska…

Na mrocznych budynkach nadal są widoczne ślady systemu, który upadł: to tu, to tam – wymowne plakaty z serii „Chwała KPZR” … A na jednym z wielopiętrowych bloków niemym świadkiem porażki „mocy” człowieka nad przyrodą jest dominująca fraza: „Niech atom będzie pracownikiem, a nie żołnierzem”… W centrum miasta, jak złowieszcze ostrzeżenie, swego rodzaju fantom, stoi matowy i wyblakły pałac kultury „Energetyk”, w którym wszystko kiedyś było mi drogie… Teraz tam: połamane meble, puste jak „czarne dziury” sale, w których nie tylko wyrwano i wywieziono gdzieś „brudne” krzesła, ale także oderwano ze ścian marmurowe płyty… Na drugim piętrze – splądrowana przez szabrowników-stalkerów biblioteka, gdzie kiedyś czytałem „Robinsona Crusoe” i „Toma Sawyera”…

Wychodząc z pałacu kultury na plac, przypomniałem sobie, jak ogromna była choinka, którą corocznie ustawiali na tym placu. W przeddzień Nowego Roku 1985, trzykrotnie przewracała się w nocy. W ciągu dnia my, dzieci, zbieraliśmy ocalałe zabawki, a staruszki twierdziły, że to zły omen… Nie wierzę we wróżby, ale teraz naprawdę myślę, że miejska choinka w ten sposób ostrzegała mieszkańców miasta o zbliżających się kłopotach.

W czasie naszego życia w Prypeci przez kilka lat z rzędu występowałem w noworocznych porankach „jako Nowy Rok”. Dawaliśmy nawet kilka występów dziennie. To było trochę trudne, ale uroczyście i wesoło… I zawsze z nami był stały akompaniator – Wiktor Ponamarenko. Byłem zadziwiony jego ciągłym uśmiechem i jego rękoma, które z taką lekkością ślizgały się po klawiszach akordeonu… W tym roku, po raz pierwszy po awarii, widziałem go na jednym ze spotkań mieszkańców Prypeci, na które przyszedł on ze swoimi dwoma małymi synami. Był załamany, ponieważ niedawno jego 32-letnia żona zmarła na raka…

Spotkania mieszkańców Prypeci… Na początku były one częste. Teraz są organizowane coraz rzadziej i rzadziej, bo w każdej rodzinie coraz więcej własnych bólów, problemów i kłopotów… Wcześniej, kiedy moją mamę odwiedzały przyjaciółki, także pracownice kultury, one dużo się śmiały i więcej mówiły o sztuce i polityce… Później, w trakcie spotkań, ich rozmowy coraz częściej dotyczyły chorób ich dzieci, smutku w rodzinach przyjaciół i znajomych… Pamiętam, jak na niedawnym takim spotkaniu jedna z kobiet gorzko zażartowała: „Dziewczyny, wkrótce będziemy mówić tylko o jednym, kogo w czym do grobu położyli…”…

Czarny humor?! Tak. Ale, niestety, nie jest on daleki od prawdy. W ciągu dziesięciu lat ile bólu, ile cierpienia, przyszło nam razem widzieć!… Tylko w naszym dziewięciopiętrowym bloku, nie ma ani jednej klatki składającej się z czterech mieszkań, nie ma ani jednego piętra, gdzie by ktoś już nie umarł na raka, zawał serca czy białaczkę… Teraz w mojej duszy rozbite zabawki tej noworocznej choinki kojarzą się z rozbitymi losami moich krajan.

Wiosną 1994 roku, po wizycie w Prypeci, przebywałem w nowym mieście energetyków Sławutyczu, gdzie wśród gości z całego byłego Związku Radzieckiego, żyje i niemały odsetek mieszkańców Prypeci… I wiecie, co najbardziej mnie tam uderzyło – „brak pamięci” nowego pokolenia atomistów!… W młodym mieście, jak za starych czasów, bawią się i świętują. Nie bacząc na trudne położenie większości naszych współobywateli (w tym poważnie dotkniętych awarią w Czarnobylu), w mieście energetyków jest wystarczająco środków na organizację wspaniałych festiwali i koncertów… Co to jest? Chęć zapomnienia?… Czy zapomnienie?… Nie, nie mam nic przeciwko świętowaniu. Wręcz przeciwnie, myślę, że jest to bardzo potrzebne w naszej niespokojnej Ukrainie, aby było mniej rozpaczy i beznadziei w oczach przechodniów…

Ale kiedy w elektrowni atomowej w Czarnobylu nie ma pieniędzy nawet na budowę nowego sarkofagu, ale istnieją środki na rozrywkę i zaproszenie drogich „gwiazd” estrady, to już bardzo przypomina to, co nazywamy „radzieckim” teatrem absurdu…

A niekończące się zapewnienia i utwierdzenia obecnego dyrektora Elektrowni Jądrowej w Czarnobylu Siergieja Paraszyna o tym, że elektrownia znów jest najbezpieczniejszą i najlepszą na świecie, wydają się grać w grę, gdzie jest ta sama dekoracja i te same role… Ale Bóg nie doprowadzi nas do już znanego finału!…

A teraz, kiedy w prasie i w telewizji szybciej i bardziej natarczywie próbuje się ożywić i zrehabilitować energetykę jądrową, kiedy Francja rozpoczęła nowe testy jądrowe, którym nie przeszkodziły protesty milionów mieszkańców Ziemi, kiedy Rosja znów szantażuje świat swoim jądrowym guzikiem, ja z goryczą przyznaję, że ludzkość nie wyciągnęła żadnych wniosków z czarnobylskiej tragedii…

A kto wie, może to było ostatnie ostrzeżenie dla nas, abyśmy się opamiętali, tj. pamiętali, że jesteśmy ludźmi i powinniśmy żyć w harmonii z przyrodą?!

A skoro jeszcze nie zamieniliśmy naszej planety w jeden ogromny sarkofag i śmierdzące wysypisko śmieci, póki Ziemia jeszcze wytrzymuje naszą nieodpowiedzialność, póki jeszcze nie strząsnęła nas z siebie, jako niebezpieczne pasożyty, musimy powstrzymać się, powstrzymać nowe Czarnobyle…

I niech miasto mojego dzieciństwa – moja martwa Prypeć będzie wiecznym przypomnieniem dla każdego, kto posiada choć odrobinę wyobraźni, że nikt nie jest odporny na powtórzenie podobnego koszmaru bez względu na to, gdzie by on nie żył: czy w Ameryce, czy w Australii, czy w Chinach… I ile by lat nie minęło od kwietnia 1986 r. – 10, 20, 100…, my nie powinniśmy o tym zapomnieć!.

Wkrótce będę miał 20 lat. Mojemu pokoleniu przyszło budować swoją przyszłość, rozpoczynać dorosłe życie w bardzo niestabilnym i zrozpaczonym świecie… I, szczerze mówiąc, nie wiem, co mnie czeka jutro. Nie wiem, czy będę miał pracę, dach nad głową i chleb… Nie wiem wielu rzeczy…, Ale, po wizycie w martwej Prypeci, wiem jedno: nie mam prawa żyć tak, aby po mnie pozostały ruiny, puste lub martwe miasta!…

I jeszcze jestem utwierdzony w jednym: dopóki każdy mieszkaniec Ziemi nie zrozumie, że od jego nieodpowiedzialnych działań lub od jego braku działania zależy los tych, którzy są blisko, niewiele się zmieni…

Co nam pozostaje? Pozostaje mieć nadzieję w Bogu?

Mam młodszego kolegę – sześcioletni Mykołka. On także z naszych, mieszańców Prypeci, chociaż urodził się w rodzinie naszych znajomych już po awarii… Ten chłopiec ma już wyrok. Cierpi na rzadką chorobę krwi – histiocytozę X. Jego życie to kompletna nędza… Nasi lekarze prognozowali, że będzie żyć najwyżej trzy lata. Ale on, dzięki Bogu, żyje i mam nadzieję, że będzie jeszcze żyć długo, dzięki naszym wspólnym modlitwom! Chociaż nawet niemieccy specjaliści orzekli, że jego choroba jest nieuleczalna… Tak i niedawno, jego rodzice powiedzieli nam, że przypadkowo podglądnęli, jak Mykołka każdego wieczoru, kiedy nikt go nie widzi, klęka i modli się: za mamę, za tatę, za brata, za nas, za Ukrainę, za pokój na całym świecie… Maleńki, śmiertelnie chory chłopiec pokutuje za grzechy dorosłych!

Och, jak ja bym chciał, żeby ci, którzy realizują niebezpieczne programy, kierując się tylko krótkoterminowymi zyskami, stale widzieli oczy tego, skazanego na śmierć chłopca, który każdego wieczoru modli się za wszystkich, w tym także za ich życie i zdrowie!

Żeby pamiętali…

Aleksander Sirota, 17 sierpnia 1995 r.

ZOBACZ TAKŻE: