– Chciałem udowodnić samemu sobie, czy faktycznie dam radę przetrwać tak długo. Pięć dni w Zonie to już jest dużo, ale wydaje mi się, że te pięć dni każdy potrafiłby tam przeżyć. Chciałem udowodnić sobie, że potrafię być tam miesiąc – powiedział w rozmowie z Licznikiem Geigera stalker Staszek, który aż 33 dni przebywał nielegalnie w Strefie Wykluczenia. Jak zaznaczył, „opuszczając teraz Zonę pomyślałem o tym, że ze świata, gdzie walutą są wódka, cukierki i papierosy, trzeba wrócić do świata, gdzie walutą są metalowe krążki zwane przez ludźmi pieniędzmi. Oczywiście ten wyjazd dodał mi pewności siebie i inaczej podchodzę teraz do różnych spraw, pokazał co jest niezbędne, a bez czego można się obyć”.
Tomasz Róg: Staszku, strasznie zmarniałeś od naszego ostatniego spotkania. Co się stało?
Staszek (stalker): Miesiąc w Strefie Wykluczenia robi swoje.
Tomasz Róg: Przebywałeś miesiąc w Zonie? Ile to było dokładnie dni?
33 dni.
Tomasz Róg: A skąd taki pomysł, żeby spędzić w Zonie aż 33 dni?
Chciałem udowodnić samemu sobie, czy faktycznie dam radę przetrwać tak długo. Pięć dni w Zonie to już jest dużo, ale wydaje mi się, że te pięć dni każdy potrafiłby tam przeżyć. Chciałem udowodnić sobie, że potrafię być tam miesiąc. Poza tym, od przyszłego roku zaczynam szkołę policealną, więc będę mieć mniej czasu. Pomyślałem, że może jak pojadę na miesiąc, to będę mieć już przesyt tej Strefy Wykluczenia i przez kolejny rok nie będę już miał potrzeby, aby co chwilę tam jeździć.
Anna Duda: I tak faktycznie jest?
Nie. Dalej czuję niedosyt. Nawet po tych 33 dniach jest on bardzo duży. Co więcej, specjalnie w kilka miejsc nie poszedłem, aby zostawić sobie jeszcze trochę „materiału” na kolejne wyjazdy. Poza tym, prowadzę bloga o swoich wyprawach. Wiele osób mówiło mi już wcześniej, że fajnie się moje teksty czyta i żebym pomyślał o napisaniu książki. Myślałem więc sobie, że jak pojadę na miesiąc, to będzie mi łatwiej znaleźć więcej ciekawych historii.
Tomasz Róg: A dużo czasu od powstania pomysłu zajęło ci podjęcie decyzji o tym, że jedziesz na miesiąc do Zony?
Od zawsze myślałem o tym, żeby pojechać tam na dłużej. Jednak dopiero w czerwcu czy lipcu tego roku pomyślałem, że może pojadę na miesiąc. Od razu zacząłem pisać o tym pomyśle moim znajomym – tak, aby jak najwięcej osób o tym wiedziało, abym miał motywację. Później głupio jest nie pojechać, bo za dużo osób o tym wie. Może to nie jest najmądrzejsze, ale zawsze tak robię, jak mam jakiś pomysł i chcę go zrealizować.
Anna Duda: Chcesz teraz pobić swój kolejny życiowy rekord, że jak już raz pojechałeś na 33 dni, to teraz musisz tam spędzić choćby jeden dzień dłużej?
Tomasz Róg: Bo rekord Polski chyba już pobiłeś.
Nie mam na to jakiegoś wybitnego parcia. Gdyby jednak ktoś nagle pojechał i mi powiedział, że był w Zonie przez 34 dni, to bym pomyślał o takiej wyprawie.
Anna Duda: A jednak.
Zresztą kilka osób już mi proponowało, że fajnie byłoby pojechać na dłużej w kilka osób w przyszłym roku.
Dalej czuję niedosyt. Nawet po tych 33 dniach jest on bardzo duży. Co więcej, specjalnie w kilka miejsc nie poszedłem, aby zostawić sobie jeszcze trochę „materiału” na kolejne wyjazdy.
Tomasz Róg: A jaki był dla Ciebie ten miesiąc w Strefie Wykluczenia?
Z jednej strony, był ciężki. Po dwóch tygodniach myślałem, że nie dam rady i już nawet wielu osobom napisałem, że dotrwam do trzech tygodni i wrócę. Ten dołek był spowodowany takim przestojem – przez tydzień nie było żadnych znajomych w Zonie. Jednak potem napisał do mnie Stanisław Poleski, że niedługo będzie w Strefie i się spotkamy. W kolejnym tygodniu przyjechali jego znajomi. A potem już wiedziałem, że jak oni wyjadą, to pojawią się polskie grupy, i że każdego dnia ktoś będzie, więc ten czas szybko minie.
Dodatkowo, w trzecim tygodniu nocami potrafiło być nawet 0 st. C. Wtedy martwiłem się, że jak będzie jeszcze zimniej, to nie jestem przygotowany na takie warunki atmosferyczne. Jednak do pełnego miesiąca pozostało już niewiele dni, więc szkoda byłoby tego nie wykorzystać. Miałbym wtedy ogromny żal i niedosyt.
Anna Duda: Byłeś długo w Zonie. Jak wyglądał Twój dzień. Budziłeś się rano i każdego dnia wyznaczałeś sobie jakieś cele do zdobycia, czy też wychodziłeś z takiego założenia, że zobaczysz, co się będzie działo?
Raczej, że „zobaczymy, co się będzie działo”. Na początku bardziej zwiedzałem i wiedziałem, że chce zobaczyć miejsca, w których jeszcze nie byłem. Ostatnie dni to już była walka o dotrwanie do miesiąca. Jak były takie dni z przymrozkami, to wiedziałem, że wstanę tylko na dwie godziny, zjem obiad i wrócę szybko do śpiwora, w którym jest ciepło. Potrafiłem tak przespać nawet dwa dni. Wiedziałem też, że jak na dwa dni przed końcem złapie mnie policja, to nie byłoby to fajne, dlatego gdy byłem sam, starałem się już za dużo nie łazić.
Tomasz Róg: A przez ten miesiąc nie obawiałeś się o to, co będziesz jadł i pił?
W pierwszym tygodniu przypadkowo spotkałem stalkerów, z którymi przez trzy dni chodziłem po różnych wioskach. W swojej chacie zostawiłem jedzenie. Ciągle o tym myślałem, że zostawiłem je na podłodze i zastanawiałem się, czy jak wrócę, to czy ono tam wciąż będzie. Jak wróciłem, to okazało się, że tak 30 proc. tego jedzenia zjadły myszy.
Wtedy się przeraziłem. Gdyby taka sytuacja miała miejsce w czwartym tygodniu, to pewnie większość tego jedzenia bym zostawił i zjadł. Wtedy jednak starałem się zachowywać ogromną higienę. Myślałem, że jeśli mysz zrobiła choćby maleńką dziurkę w opakowaniu zupy instant, to muszę całość wyrzucić. Teraz wiem, że takie marnowanie żywności było bez sensu.
Podkreślę, że cały ten wyjazd planowałem na takiej zasadzie, że biorę jedzenie na dwa tygodnie, a resztę przywiozą znajomi, z którymi wcześniej to ustaliłem. Dogadałem się bowiem z kilkoma osobami, że uzupełnią moje zapasy. Okazało się, że tego jedzenia miałem o wiele więcej niż potrzebowałem, a dla wielu osób z legalnych wycieczek to była przyjemność, że mogą pomóc komuś, kto mieszka w Prypeci. Dzieliłem się więc jedzeniem ze wszystkimi, których spotykałem.
Anna Duda: A były takie dni, że rzeczywiście odczuwałeś głód?
Nie. Głodu nie odczuwałem. Bardziej doskwierał mi brak wody. Gdy poszedłem z parą stalkerów na tę trzydniową wycieczkę po wioskach w Zonie, to pod koniec wyprawy skończyła nam się woda. Staraliśmy się wtedy zbierać deszczówkę. Jednak nie głodowałem. Być może czasami byłem zbyt zmęczony, aby wyjść ze śpiwora, aby przygotować sobie posiłek i go zjeść. Tak naprawdę to co wziąłem na dwa tygodnie, spokojnie wystarczyłoby mi na trzy lub cztery tygodnie.
Tomasz Róg: To jak zaopatrywałeś się w wodę?
Wodę brałem z Prypeci – nie z rzeki, ale z ujęcia w mieście.
Tomasz Róg: A nie obawiałeś się spotkań z policją czy wojskiem?
Jak jestem sam w Prypeci, to mam dosyć luźne podejście do takich spotkań.
Tomasz Róg: Na zasadzie: „Zdrastwujtie!” – jak podczas twojego pierwszego kontaktu z policją?
Czasami nieodpowiedzialnie chodzę przez centrum miasta jak gdyby nigdy nic. Jak tylko jestem z kimś, to się ukrywamy. To jednak zależy od tego, z kim idę. Jedni stalkerzy przejdą przez główny plac za dnia, a inni będą chodzić tylko nocą i co chwilę zatrzymywać się, mówić: „Ci, ci, ci…” i nasłuchiwać dziwnych odgłosów, a to np. tylko jesienny liść spadł z drzewa.
Anna Duda: Czyli to jest bardziej chęć przeżycia przygody?
Tak. Ale niektórzy też za bardzo uważają, żeby ich nie złapano. Na tym wyjeździe z reguły chodziłem głównymi drogami. Bałem się tego, że chodząc samemu, gdybym wszedł w gęste krzaki lub las i jakby mnie zaatakował jakiś dziki zwierz, to mogliby mnie już nie odnaleźć. Dlatego też wolałem nie ryzykować. Z drugiej strony, zauważyłem, że wielu stalkerów unika głównych dróg, aby nie spotkać się z policją i to nawet nocą.
Co do zwierząt, to kilka razy miałem w Prypeci taką sytuację, że dzik lub locha z małymi warchlakami przebiegły mi przed oczami. Po wielu dniach w Zonie człowiek ma wyłączony strach i już nie przejmuje się wszystkimi dźwiękami. Sytuacja z lochą mnie jednak mocno przestraszyła. Gdybym stał 20 metrów dalej, to ta locha wbiegłaby wprost na mnie. Mogłoby być nieciekawie.
Anna Duda: To było w nocy?
O godz. 19.
Anna Duda: Wcale nie tak późno, czyli teoretycznie wycieczki z turystami mogłyby jeszcze być w Prypeci.
Najciekawsze jest to, że nagle zauważa się takie rzeczy i okoliczności przyrody, które nie są oczywiste dla ludzi mieszkających w miastach. Na przykład to, że we wrześniu czy październiku o godz. 19, po zachodzie słońca potrafi być ciemniej niż o godz. 1 w nocy, gdy wschodzi księżyc. Jeśli do tego jest pełnia, to nie jest przesadą, że w nocy widać twarze i sylwetki osób. Czasami potrafiło być tak jasno, że chodziłem w baseballówce na głowie, bo tak raził mnie księżyc.
Anna Duda: Byłeś w Zonie przez miesiąc. Porozmawiajmy więc o bezpieczeństwie, bo można je podzielić na kilka poziomów. Jakie jest Twoje podejście właśnie do dzikich zwierząt, o których już wspominałeś, do promieniowania i do walących się budynków w Prypeci?
Jeśli chodzi o zwierzęta, to pamiętam, jak kiedyś byłem z moimi braćmi i rodzicami w Bieszczadach i tam miejscowy leśnik opowiadał nam o tym, że zwierzęta tak naprawdę boją się i unikają człowieka, jeśli on zachowuje się dość głośno w lesie. Najważniejsze to nie chodzić zbyt cicho i nie wejść w jakieś legowisko niedźwiedzia, bo wtedy można go przestraszyć i on ze strachu zaatakuje. Wiadomo też, że po Zonie nie można za głośno chodzić, bo ktoś usłyszy. Ja jednak mam takie podejście, że jak tylko w miarę głośno chodzę, to nie mam się co zwierząt obawiać. Chyba, że byłaby zima, szedłbym sam i trafiłbym na jakieś wygłodniałe zwierzęta.
Odnośnie budynków, to jeśli jestem sam, to staram się unikać wchodzenia na drabinki i dziwne konstrukcje. Wszedłem jednak do częściowo zawalonej szkoły numer 1. Nigdy nie byłem na wyższych piętrach tego budynku i chciałem je zobaczyć. Byłem jednak sam – napisałem więc od razu do kolegi na Facebooku i poinformowałem go o tym, że wchodzę do tego budynku i jeśli do wieczora nie dam znać, że żyję, to wiadomo, gdzie mnie szukać.
Najciekawsze jest to, że nagle zauważa się takie rzeczy i okoliczności przyrody, które nie są oczywiste dla ludzi mieszkających w miastach. Na przykład to, że we wrześniu czy październiku o godz. 19, po zachodzie słońca potrafi być ciemniej niż o godz. 1 w nocy, gdy wschodzi księżyc.
Anna Duda: Jaka była Twoja motywacja, żeby tam wejść?
Zawsze chciałem zobaczyć, jak ta szkoła wygląda na wyższych piętrach. Domyślałem się, że tam mogą być lepiej zachowane sale. Mam też takie podejście, że jeśli to się nie zawaliło do końca przez 30 lat, to dlaczego akurat miałoby się zawalić teraz. Wiadomo, że w tej szkole nie chodziłem po gruzowisku i nie przekładałem elementów konstrukcyjnych, a jedynie korytarzami i klatkami schodowymi. Szedłem ostrożnie. Na wszelki wypadek wolałem jednak napisać, gdzie jestem, żeby znajomi wiedzieli, gdzie mnie ewentualnie szukać.
Jeśli zaś chodzi o promieniowanie, to oczywistym jest, że przebywając przez miesiąc w Zonie znacznie trudniej jest zachować dyscyplinę i higienę, że jak coś spadnie na ziemię, to należy tę rzecz wyrzucić i natychmiast umyć ręce. Trudno tak marnować jedzenie.
Niedawno byłem na badaniu całego ciała spektrometrem w Instytucie Fizyki Jądrowej w Krakowie. Gdy leżałem w specjalnej komorze, to tylko słyszałem przez ścianę: „O! Ile cezu! Będzie fajna publikacja!”. Później powiedziano mi, że ta wartość nie była na poziomie, aby zagrażała mojemu życiu lub zdrowiu. Była jednak podwyższona w stosunku do osoby, która jedzie na standardową wycieczkę do Czarnobyla. Pełnych wyników badań jeszcze nie mam. Jeśli ktoś jedzie na nielegal, to nigdy nie można mieć gwarancji, że czegoś się nie wchłonie, chodząc po lesie czy czatując w krzakach.
Będąc w Zonie przez pięć czy siedem dni łatwo zachować higienę – ciągle myć ręce czy filtrować wodę. Przy miesięcznym wyjeździe to już zbyt duża strata czasu, a czasami po prostu się już nie chce. Po drugie, choć to może nie jest zbyt odpowiedzialne, ale dla mnie wiedza, co we mnie siedzi po tak długim pobycie jest na tyle interesująca, że starałem się żyć normalnie bez szczególnego zwracania uwagi na kwestie bezpieczeństwa. Miałem ciągle w głowie to, że samosioły, mający już po 80 czy 90 lat, jedzą wszystko z tej ziemi, piją wodę, więc ja – żyjąc podobnie jak oni – nie powinienem się na jakiś szwank narazić. Nie oznacza to oczywiście, że stołowałem się w chwytaku, czy też lizałem ubrania strażaków w szpitalu.
Tomasz Róg: A dowiedziałeś się czegoś nowego o sobie przez ten miesiąc w Zonie?
Na pewno to, że dam radę przeżyć kilka tygodni w ciężkich warunkach. Zresztą jeden znajomy mi niedawno powiedział, że: „Jakby była wojna, to chciałbym być razem z tobą w mieszkaniu”.
Starałem się żyć normalnie bez szczególnego zwracania uwagi na kwestie bezpieczeństwa. Miałem ciągle w głowie to, że samosioły, mający już po 80 czy 90 lat, jedzą wszystko z tej ziemi, piją wodę, więc ja – żyjąc podobnie jak oni – nie powinienem się na jakiś szwank narazić.
Tomasz Róg: Bo byście przeżyli?
Wydaje mi się, że dało mi to dużo informacji o tym, co robić, aby przetrwać w dziwnych warunkach i o tym, że nie trzeba dużo jeść, aby być najedzonym. W moim normalnym życiu w Krakowie nie potrafię się zmusić do tego, aby jeść regularnie. Mam przez to ciągłe problemy z żołądkiem. Na wyjeździe wiedziałem, że muszę narzucić sobie jakiś reżim, aby jeść śniadania, obiady i kolacje o określonych porach po to, aby nie wykończyć się przez problemy zdrowotne. Nie lubię rutyny ale na tym wyjeździe musiałem w rutynę wpaść, aby normalnie funkcjonować. Dodatkowo ten wyjazd pokazał, że nie trzeba wiele do przetrwania i że od nie umycia się przez tydzień człowiek od razu nie umiera.
Tomasz Róg: Podczas pierwszej naszej rozmowy mówiłeś, że Zona jest dla ciebie oazą spokoju, ucieczką od codzienności, i że podobnie jak w filmie „Stalker”, gdy wkraczasz do Strefy nagle wszystko zaczyna być kolorowe. Czy zmieniło się Twoje podejście do tej kwestii?
Nie, poza tym, że opuszczając teraz Zonę pomyślałem o tym, że ze świata, gdzie walutą są wódka, cukierki i papierosy, trzeba wrócić do świata, gdzie walutą są metalowe krążki zwane przez ludźmi pieniędzmi. Oczywiście ten wyjazd dodał mi pewności siebie i inaczej podchodzę teraz do różnych spraw, pokazał co jest niezbędne, a bez czego można się obyć.
Anna Duda: A jakie myśli kotłują Ci w głowie, gdy jesteś tam, w Prypeci?
Tak jak już mówiłem w pierwszym wywiadzie, to dla mnie bardzo spokojne miejsce i to pomimo tego, że słychać tam różne dźwięki, na przykład pracujących stacji Trafo. Starałem się też wypośrodkować cały wyjazd pomiędzy szacunkiem dla tego miejsca, ale też jakąś dobrą zabawą. Zabawa – nie wiem, czy to jest dobre słowo. Chciałem tam po prostu miło spędzić czas. Nic nie przebije klimatu, jaki towarzyszy wyjściu na 16-piętrowy blok o godz. 2 w nocy, zapaleniu papierosa i patrzeniu godzinami na gwieździste niebo z widoczną w tle elektrownią.
Anna Duda: Czułeś się trochę jak bohater gry komputerowej, który musi znaleźć jedzenie, aby przetrwać?
To raczej przypominało mi filmy szpiegowskie. Była taka sytuacja, że znajomy, który pracuje na terenie Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej, zostawił mi paczkę z jedzeniem przy tym znanym znaku „Prypeć 1970”. To była godz. 10 przed południem i praktycznie co pół minuty jechał jakiś samochód. To główne skrzyżowanie na dróg z Czarnobyla, Prypeci i elektrowni. Aby się tam dostać, musiałem biec przez 15 sekund, następnie natychmiast kłaść się na ziemi, czekać aż przejedzie samochód i biec dalej. Napisałem wcześniej temu znajomemu co potrzebuję – według moich szacunków pakunek powinien ważyć około kilograma. Dobiegłem do znaku i zostawionej paczki, a tam z sześć kilogramów wszystkiego. Była nawet wódka, o którą wcale nie prosiłem. Musiałem potem z powrotem biec z dużym i ciężkim workiem na śmieci, a część jedzenia zjeść na miejscu. To było śmieszne. A podchody przypominały film szpiegowski.
Chciałem tam po prostu miło spędzić czas. Nic nie przebije klimatu, jaki towarzyszy wyjściu na 16-piętrowy blok o godz. 2 w nocy, zapaleniu papierosa i patrzeniu godzinami na gwieździste niebo z widoczną w tle elektrownią.
Anna Duda: Boisz się w takich sytuacjach?
Chciałbym się bać. Jednak po tych wszystkich wyjazdach ten strach zniknął. Na początku mogłem przez to robić różne nieodpowiedzialne rzeczy, teraz włącza mi się w miejsce strachu logiczne myślenie, które pomaga podejmować właściwe decyzje.
Tomasz Róg: To kiedy planujesz kolejny powrót do Zony?
Pojadę tam na Sylwestra.
Anna Duda: Przygotowałeś coś szczególnego na tę wyprawę?
Och, nie mogę zdradzić żadnych szczegółów, ale jeśli to się uda, to na pewno o tym usłyszycie. Dodam, że Sylwester w Zonie to szczególny wyjazd. O ile w lecie to przyjemny spacer po lesie i problemem tak naprawdę jest tylko to, że jest gorąco i gryzą komary, to w zimie – powiem bez przesady – jest to walka o przetrwanie.
Obecnie zbieram ekipę na tę wyprawę. Kilka osób już zniechęciłem, gdy się dowiedziały, że zimą może być zimno. Już jednego Sylwestra w Zonie spędziłem sam i pamiętam, jak ostatniego dnia kręciło mi się w głowie, nie miałem już nic do jedzenia, więc jadłem śnieg. Bałem się, że gdybym tylko nagle zemdlał w środku lasu, to mnie znajdą dopiero na wiosnę. To sytuacja ekstremalna.
Trzeba być więc przygotowanym na temperaturę o 5-10 st. C niższą niż ta, która będzie faktycznie. Dotarło to do mnie właśnie na tej ostatniej sylwestrowej wyprawie, gdy szedłem do Prypeci. Myślałem, że gdy dotrę do miasta, tam będzie już lepiej i cieplej. Jednak chwilę później pomyślałem, że wcale tak nie będzie – będzie gorzej i zimniej niż w wiejskich chatach. O ile w chatach można teoretycznie nagrzać w piecu, to w Prypeci tego nie da się już zrobić. Jest zimno i trzeba cały dzień czekać na Nowy Rok. Gdy się jest samemu w Prypeci to Sylwester ogranicza się tylko do patrzenia jak na zegarku godzina zmienia się z 23:59 na 00:00. Nie ma żadnych fajerwerków nad elektrownią. Teraz, mam nadzieję – jadąc z kilkoma osobami, że będzie ciekawiej przeżyć tego Sylwestra w Prypeci.
Tomasz Róg: Trzymamy kciuki.
Dziękuję.
ZOBACZ TAKŻE: Staszek (stalker): „Legal” to młodszy brat „nielegala” (pierwsza rozmowa – lipiec 2017 r.)
Staszek opisuje swoje podróże do Strefy Wykluczenia na stronie internetowej prypec.pl.
Współautorka wywiadu: Anna Duda – absolwentka kulturoznawstwa międzynarodowego oraz zarządzania kulturą na Uniwersytecie Jagiellońskim. Obecnie studentka Wydziałowych Kulturoznawczych Studiów Doktoranckich UJ. Interesuje się zagadnieniami z obszaru antropologii turystyki oraz fotografii, ze szczególnym uwzględnieniem relacji międzykulturowych.