Licznik Geigera

Valdis Zatlers: kiedy przyjechałem do Zony, zaczął się koszmar

Valdis Zatlers, fot. EC - Audiovisual Service
Valdis Zatlers, fot. EC - Audiovisual Service

Globalne konsekwencje wybuchu w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej 26 kwietnia 1986 r. wymagały od kierownictwa Związku Sowieckiego zaangażowania ogromnych środków materialnych i zasobów ludzkich ze wszystkich republik. Katastrofa stała się ogromnym wyzwaniem dla wielu narodów ZSRS, a jej następstwa okazały się bardzo dotkliwe dla „małych” republik bałtyckich, których społeczeństwa od wielu dekad doświadczały negatywnych skutków kolonialnej polityki Moskwy. W usuwaniu jej skutków wzięło udział około 20 tys. likwidatorów z Łotwy, Litwy i Estonii. Ogólną mobilizację rezerwistów w krajach bałtyckich przeprowadzono już dwa tygodnie po wybuchu. Valdis Zatlers był jednym z prawie siedmiu tysięcy mieszkańców łotewskiej republiki wysłanych wiosną 1986 roku do promieniotwórczej strefy wokół zrujnowanego reaktora. Doświadczenia dwóch tragicznych miesięcy spędzonych w czarnobylskiej zonie sprawiły, że jako prezydent niepodległej Łotwy (2007-2011) i jedyny na świecie prezydent-likwidator był mocno zaangażowany w działania na rzecz poprawy losu społeczności czarnobylców na Łotwie. Prezydent w udzielonym dr. Pawłowi Sekule wywiadzie podzielił się swoją historią uczestnika likwidacji skutków katastrofy oraz zrecenzował bijący rekordy popularności serial HBO „Czarnobyl”.

Paweł Sekuła: Panie Prezydencie, jak dla Pana zaczęła się historia Czarnobyla?

Valdis Zatlers: Czarnobyl zaczął się dla mnie 8 maja 1986 roku. W tym dniu pracowałem w 2. Szpitalu w Rydze. Po skończonej pracy pojechałem do domu, a tam już czekali na mnie ludzie z wojenkomatu (wojskowej komendy uzupełnień – przyp. red.). Intuicja podpowiadała mi jednak, że to nie będą ćwiczenia wojskowe. Wsadzili nas do pociągu, razem z nami załadowano karabiny maszynowe, automaty, całą broń, jakbyśmy jechali na wojnę. Potem tę broń przywieźli z powrotem. Związek Sowiecki był gotowy do wojny nuklearnej, ale zupełnie nie był przygotowany do awarii reaktora jądrowego.

Powiedzieli wam, że jedziecie do Czarnobyla?

Niczego nie mówili. Powiedzieli nam dopiero po przyjeździe do Owrucza na Ukrainie. Tam kazali nam się położyć spać pod gołym niebem. Pierwszą noc w Zonie spędziliśmy wprost na ziemi, która była nasycona promieniotwórczymi pierwiastkami – 30 kilometrów od reaktora.

W Czarnobylu był Pan dowódcą plutonu medycznego. Czy mógłby Pan opisać swoje obowiązki?

W moim plutonie było 10 osób, mieszkaliśmy w jednym namiocie. Wielką naiwnością byłoby sądzić, że jako lekarze zajmowaliśmy się tam sprawami związanymi z medycyną. Nikt likwidatorów przecież nie badał. Naszym głównym zadaniem była dezaktywacja, tj. ściąganie wierzchniej warstwy skażonej promieniotwórczo gleby, następnie ładowanie jej na ciężarówki, które z kolei wywoziły ją do mogilników (miejsc składowania promieniotwórczych odpadów – przyp. red.).

Pierwszą noc w Zonie spędziliśmy wprost na ziemi, która była nasycona promieniotwórczymi pierwiastkami – 30 kilometrów od reaktora.

Pewnego razu zawieźli nas do ewakuowanej wioski, która znajdowała się zaledwie 5 km od reaktora i powiedzieli, że przyjadą tutaj dziennikarze dlatego musimy wszystko wyczyścić, wymyć i za tydzień mieszkańcy wrócą do domów. Ponieważ jako dowódca plutonu miałem radiometr, zmierzyłem poziom promieniowania, moi koledzy również mierzyli i stało się dla nas oczywiste, że choćbyśmy przekopali skażoną ziemię na pół metra głębokości nikt już tutaj nie wróci. To znaczy, że my zwykli lekarze po wojskowej uczelni wiedzieliśmy, że nic z tego nie wyjdzie. Szczególnie zszokowało mnie to, że pułkownicy i generałowie nie wiedzieli co robić. Nie mieliśmy żadnych instrukcji ani planu działań. Była tylko jedna zasada – sam wymyśl, jak sobie poradzić. Takich sytuacji było bardzo wiele, np: w Zonie ląduje helikopter z generałem, wizyta kończy się żartami na temat seksualnych możliwości likwidatorów i to wszystko, żadnych konkretów. Dopiero w drugim miesiącu od wybuchu zaczęli pojawiać się wojskowi uczeni i naukowcy cywilni. Pomyśleliśmy wtedy, że wreszcie nam wyjaśnią sytuację, powiedzą co należy robić, a okazało się zupełnie na odwrót – to oni zbierali od nas informacje, pytali: co znaleźliście, jak znaleźliście, co o tym myślicie itd.

Czy posiadaliście dozymetry?

Dozymetrów nie było. Dozymetry pojawiły się dopiero po miesiącu, a kiedy, po upływie dwóch miesięcy chcieliśmy sprawdzić dawki promieniowania, okazało się, że dozymetry nie działają. Oczywiście poziom promieniowania można było zmierzyć radiometrem, ale jeden metr w tę czy inną stronę a poziom promieniowania mógł różnić się wielokrotnie. Jedyne co zrobiono prawidłowo, to wydano nam tabletki jodu, żeby zapobiec gromadzeniu się promieniotwórczego jodu w tarczycy. Postąpiono tak, gdyż było to zgodne z instrukcjami wojskowymi na wypadek wojny nuklearnej.

Spotykał Pan lokalnych mieszkańców?

Tak. Pracowaliśmy w wioskach, z których ewakuowano mieszkańców, ale nie wszyscy wyjechali. Starsze osoby postanowiły zostać, musiały na przykład pochować bliskiego człowieka na lokalnym cmentarzu. W każdym bądź razie mieszkańców było bardzo mało, natomiast wszędzie wałęsały się porzucone zwierzęta. Tam na przykład była kurza ferma, otwieramy drzwi a w środku w jednym miejscu martwe zwierzęta, wszystkie padły z głodu.

Nie mieliśmy żadnych instrukcji ani planu działań. Była tylko jedna zasada – sam wymyśl, jak sobie poradzić.

Jak wyglądał powrót do domu?

Obiecywali nam, że będziemy w Zonie 60 dni. Po upływie tego terminu zapytaliśmy, kiedy wyślą nas z powrotem, ale powiedziano nam, że zostaniemy tam sześć miesięcy. To była nieprawidłowa odpowiedź. Po dwóch miesiącach cierpliwość ludzi była już na wyczerpaniu. Zaczęli protestować. Z łopatami w rękach i groźbami otoczyli „czekistę” z naszego pułku (funkcjonariusza KGB – przyp. red.). Ponieważ z łopatami poszli Ruscy z łotewskiego pułku, to nie mogli przyszyć nam łatki nacjonalistów lub burżuazyjnych wrogów narodu. Na początku obiecywali likwidatorom, że trochę popracują w Czarnobylu, a potem otrzymają
dwa miesiące sanatorium w Soczi, gdzie będą się kąpać, opalać itp. Obiecywali również mieszkanie po powrocie do domu, premię, dodatki pieniężne. Nic takiego się nie stało, to były tylko puste słowa. Jedyne co ludzie otrzymali po powrocie, to grupę inwalidzką.

Ile dawek promieniowania otrzymał Pan podczas pobytu Zonie?

Nikt tego nie wie. Nie było dokładnego rejestru. Byli natomiast ludzie, którym obiecali, że po wykonaniu szczególnie niebezpiecznych zadań pojadą do domu. Oni zadanie wykonali, otrzymali maksymalną dawkę promieniowania, ale z Zony ich nie wypuścili.

Na początku obiecywali likwidatorom, że trochę popracują w Czarnobylu, a potem otrzymają dwa miesiące sanatorium w Soczi, gdzie będą się kąpać, opalać itp. Obiecywali również mieszkanie po powrocie do domu, premię, dodatki pieniężne. Nic takiego się nie stało, to były tylko puste słowa. Jedyne co ludzie otrzymali po powrocie, to grupę inwalidzką.

Jako były prezydent i pierwszy obywatel w kraju, jak Pan ocenia skutki katastrofy dla Łotwy?

Przede wszystkim to prawie 7 tysięcy łotewskich likwidatorów, z których bardzo wielu zmarło. Środowisko naturalne Łotwy ucierpiało dużo mniej od innych republik. Promieniotwórczy obłok przesunął się co prawda w kierunku północnym, by znaleźć się nad Szwecją, ale konsekwencje były o wiele mniejsze niż dla Ukrainy czy Białorusi.

Czy wrócił Pan jeszcze do czarnobylskiej Zony?

W Czarnobylu byłem trzykrotnie, drugi raz w 2008 roku jako prezydent Łotwy. Trzeci raz odwiedziłem strefę w związku z 30. rocznicą katastrofy. Byłem już wtedy sparaliżowany, ale chciałem jeszcze raz pojechać do Czarnobyla, pochodzić po Prypeci. Kiedy przyjechałem do Zony zaczął się koszmar – patrzyłem na wskaźniki radiometrów i tylko się uśmiechałem, ale moi ochroniarze byli wystraszeni jak małe dzieci, panikowali: „Jaki poziom promieniowania?”, „To dużo-mało, to niebezpieczne?” i nie chcieli zatrzymywać się w Zonie. Zaplanowali sobie, że tylko przez nią przejedziemy. Gdy zorientowałem się, że już wyjeżdżamy ze strefy wykorzystałem autorytet prezydenta i kazałem zawrócić kolumnę samochodów. Na miejscu zaskoczyły mnie rozmiary przedsięwzięć prowadzonych w Zonie, których celem było wyłączenie z eksploatacji nieczynnych reaktorów. Co zrobić z wypalonym paliwem jądrowym, jak transportować, jak go składować. Równie duże wrażenie wywarł na mnie piąty niedobudowany reaktor.

W Czarnobylu byłem trzykrotnie, drugi raz w 2008 roku jako prezydent Łotwy. Trzeci raz odwiedziłem strefę w związku z 30. rocznicą katastrofy.

Ostatnio prawdziwą furorę na świecie zrobił serial HBO „Czarnobyl”. Na jego temat napisano już mnóstwo recenzji. Dla mnie szczególnie wartościowe są jednak opinie samych likwidatorów, którzy byli w epicentrum katastrofy. Jak Pan ocenia serial?

To film fabularny, który jest głównie skoncentrowany na relacjach między ludźmi, na miłości, na sprawach sumienia, niemniej bardzo realistycznie pokazano funkcjonowanie partii komunistycznej w nadzwyczajnych warunkach. Klimat i emocje panujące w Czarnobylu przedstawiono wiarygodnie. Oczywiście nie mogli skopiować wszystkich faktów. No dobra, u nas w obozie panował lepszy porządek niż w serialu. Likwidatorzy pili alkohol, ale nie tak jawnie. Bimber kupowali od lokalnych mieszkańców. To były przecież ukraińskie wioski, tam prawie w każdej chacie była aparatura do pędzenia bimbru. Ludzie przystosowywali się do trudnych warunków. To co mi się w filmie podobało i transferowałem do swojej leksyki, to określenie „bioroboty” – kiedy wszystkie roboty już padły wówczas podjęto decyzję, że na dach reaktora pójdą ludzie i ludzie wykonali zadanie. Niestety w serialu bardzo niewiele pokazano wydarzeń z dwóch kluczowych miesięcy po wybuchu, tzn. na początku są strażacy gaszący reaktor, górnicy kopiący tunel, jest maj, a czerwca-lipca nie ma wcale i potem od razu sierpień. W serialu możemy też zobaczyć, że naukowcy i generałowie to prawdziwi śmiałkowie, że niby oni tam byli od samego początku, a w rzeczywistości na początku byli nieobecni, natomiast później zmieniali się co trzy tygodnie, przyjeżdżali nowi i znowu zaczynali się wszystkiemu dziwić i zadawać pytania, co robić, jak robić…

To film fabularny, który jest głównie skoncentrowany na relacjach między ludźmi, na miłości, na sprawach sumienia, niemniej bardzo realistycznie pokazano funkcjonowanie partii komunistycznej w nadzwyczajnych warunkach. Klimat i emocje panujące w Czarnobylu przedstawiono wiarygodnie.

Serial zwiększył zainteresowanie historią katastrofy, zwłaszcza wśród młodych ludzi, ale kiedy przez ostatnie lata zbierałem materiały do książki „Likwidatorzy Czarnobyla. Nieznane historie” okazało się, że na Łotwie prawie wcale nie ma publikacji na ten temat. Dlaczego tak się dzieje, czy społeczeństwo łotewskie nie jest zainteresowane historią Czarnobyla?

Temat Czarnobyla pojawia się każdego roku w rocznicę wybuchu. Czy to wystarcza, czy nie – trudno powiedzieć. Najważniejsze, że sami czarnobylcy są bardzo dobrze zorganizowaną grupą ludzi – to swoiste braterstwo broni. Jest Związek Czarnobyl Łotwy, który walczy o prawa wszystkich ofiar katastrofy. Uważam, że Łotwa troszczy się o czarnobylców o wiele lepiej niż w pozostałych państwach. Mają zapewnioną opiekę medyczną, regularne badania, prowadzony jest rejestr. Czarnobylcom wypłaca się także dodatki i kompensacje pieniężne. Rozmawiałem kiedyś z prezydentem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem i zapytałem go jak Rosja może pomóc czarnobylcom, odpowiedział, że to nie ich elektrownia jądrowa tylko Ukraińców. Zapytałem o to samo również prezydenta Ukrainy, a ten przyznał, że nie mają dość pieniędzy, aby zapewnić opiekę ofiarom katastrofy.

Dziękuję za spotkanie i rozmowę.

Dziękuję.


Valdis Zatlers – prezydent Łotwy w latach 2007-2011. Z zawodu lekarz, chirurg urazowy, ortopeda. W 1985 r. został kierownikiem oddziału traumatologii w 2. Szpitalu w Rydze, a następnie dyrektorem ryskiego Szpitala Traumatologii i Ortopedii. Pracował jako wykładowca na ryskim Uniwersytecie Szpitala im. Paulsa Stradiņša. W 1986 r. przez dwa miesiące uczestniczył w likwidacji skutków katastrofy czarnobylskiej w składzie 257. pułku Obrony Cywilnej z Rygi. W latach 1988-1989 był członkiem Rady Łotewskiego Frontu Ludowego – pierwszej antykomunistycznej organizacji w republice. W 2011 r. został odznaczony przez prezydenta Ukrainy Orderem Wolności za osobisty wkład w likwidację skutków katastrofy. Valdis Zatlers jest jedynym prezydentem na świecie, który brał udział w usuwaniu skutków wybuchu.

Paweł Sekuła – doktor, historyk, kulturoznawca. Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Pracownik naukowo-dydaktyczny w Katedrze Ukrainoznawstwa na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych UJ. Od wielu lat prowadzi badania dotyczące różnorodnych konsekwencji katastrofy w Czarnobylu. Autor artykułów naukowych i dwóch monografii poświęconych katastrofie.

© 2019 Paweł Sekuła

Paweł Sekuła „Likwidatorzy Czarnobyla. Nieznane historie”