Licznik Geigera

Marek Rabiński: początkowo wierzono, że w Czarnobylu doszło do ataku terrorystycznego

Fot. Marek Rabiński
Fot. Marek Rabiński

– Ciekawym i praktycznie zupełnie nieznanym wątkiem jest chociażby początkowa wiara, z góry przyjęte założenie, że był to atak terrorystyczny. Rano, 27 kwietnia, czyli dobę po rozpoczęciu awarii, z Kijowa przyjechała grupa śledczo-dochodzeniowa, której zadaniem było zebranie i zabezpieczenie śladów – opowiada w rozmowie z Licznikiem Geigera dr inż. Marek Rabiński z Narodowego Centrum Badań Jądrowych. Jak podkreśla, dopiero „ekspertyza, którą specjaliści od wybuchów wykonali dwa tygodnie po wygaszeniu pożaru, potwierdziła, że nie było silnej eksplozji, tylko – jak to nazwali – „miękkie” wybuchy typu zapłonu pyłu kopalnianego”.

Tomasz Róg: Jest Pan Doktor autorem wykładu pt. “Czarnobyl po ćwierćwieczu”, który robi dużą furorę w Internecie. Od tego wykładu minęło już blisko siedem lat. Czy z perspektywy tych kolejnych lat jest coś, o co by Pan uzupełnił to swoje wystąpienie?

Dr inż. Marek Rabiński: Mam coraz więcej dowodów na brak “wielkiego wybuchu”, na rozwój tej awarii znacznie różniący się od bezkrytycznie powielanej wersji. To są m.in. relacje osób, które stały pod reaktorem i w niesłychanie precyzyjny sposób opisały to, co słyszały i widziały. To na przykład Aleksiej Moskalenko, czy grupa pracowników odblokowujących dojazd dla ciężkiego sprzętu. Ci ostatni rozpoczęli pracę o godzinie 20:00, a po północy jedli „drugie śniadanie” pod budynkiem. Kiedy usłyszeli zrzut pary towarzyszący zatrzymaniu czwartego bloku energetycznego zażartowali sobie, że właśnie uleciała ich premia. Żadnego wybuchu atomowego, wzlotu górnej płyty reaktora na 30 metrów w górę, tylko syk pary spuszczanej z turbiny.

To również do bólu szczera relacja osoby, która już w dwie godziny po awarii miała pierwsze spotkanie z funkcjonariuszem KGB. Ich nie obchodziło, co naprawdę się stało, ale jak naprostować zeznania naocznych świadków by były zgodne z założoną z góry tezą i w ten sposób jak najszybciej podmieść sprawę pod dywan. To mi wiele wyjaśnia, skąd się wzięły, jak powstawały, “oficjalnie potwierdzone” wersje przebiegu awarii.

Jestem absolwentem specjalności „energetyka jądrowa” na Wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej, w ciągu kilkudziesięciu lat jej istnienia ukończyło ją 200 osób. W ramach zadań domowych z fizyki reaktorów jądrowych należało wykonać obliczenia projektu reaktora o zadanych parametrach – wymaga to około 40 godzin żmudnych obliczeń matematycznych. Jestem więc człowiekiem, który wyraźnie odróżnia kinetykę reaktora na neutronach natychmiastowych, czyli wybuchu bomby jądrowej, od rzężenia zatrutego produktami rozszczepienia reaktora termicznego na ledwo co wzbogaconym uranie naturalnym.

Mam coraz więcej dowodów na brak “wielkiego wybuchu”, na rozwój tej awarii znacznie różniący się od bezkrytycznie powielanej wersji. To są m.in. relacje osób, które stały pod reaktorem i w niesłychanie precyzyjny sposób opisały to, co słyszały i widziały. To na przykład Aleksiej Moskalenko, czy grupa pracowników odblokowujących dojazd dla ciężkiego sprzętu.

A co jest dla Pana Doktora największym mitem Czarnobyla, z którym się jeszcze nie rozprawiliśmy?

Tych mitów jest naprawdę bardzo dużo, nie tylko dotyczących samego przebiegu awarii. Ciekawym i praktycznie zupełnie nieznanym wątkiem jest chociażby początkowa wiara, z góry przyjęte założenie, że był to atak terrorystyczny. Rano 27 kwietnia, czyli dobę po rozpoczęciu awarii, z Kijowa przyjechała grupa śledczo-dochodzeniowa, której zadaniem było zebranie i zabezpieczenie śladów. Zrobiono zdjęcia i zabezpieczono odciski palców ze wszystkich miejsc, mogących świadczyć o zamachu terrorystycznym. Śledztwo prowadzono w tym kierunku i dopiero ekspertyza, którą specjaliści od wybuchów wykonali dwa tygodnie po wygaszeniu pożaru, potwierdziła, że nie było silnej eksplozji, tylko – jak to nazwali – “miękkie” wybuchy typu zapłonu pyłu kopalnianego. Oszacowano nawet równoważnik trotylowy energii potrzebnej do dokonania takich zniszczeń. Ta ekspertyza przekonała śledczych, że nie był to zamach terrorystyczny, ale awaria spowodowana uchybieniami ludzi.

Co istotne, w tej chwili jest jasne, że to nie pracownicy w elektrowni zawinili, lecz konstruktorzy reaktora. Podejście propagandy było jednak inne – to “źli pracownicy swoim błędem doprowadzili do awarii świetnej elektrowni jądrowej, a bohaterscy strażacy radzieccy ugasili pożar z poświęceniem zdrowia i życia”.

Znam opinie ludzi z elektrowni, którzy twierdzą, że strażacy właściwie gasili tylko ogniska pożaru na dachu hali turbin, natomiast sam pożar turbiny opanowali pracownicy, bo to był ich zapisany w regulaminach pracy obowiązek. Wypełniali go przez wiele dni. Prypeć ewakuowano dzień po rozpoczęciu awarii, ale zostało zatrzymanych około 5 tysięcy osób – pracowników niezbędnych do pracy w elektrowni oraz służb miejskich i personelu szpitala. Dopiero po przepaleniu dachu nad halą reaktora zostali ewakuowani transportem wojskowym. Pozostałe reaktory zostały wygaszone dobę po rozpoczęciu awarii. Ale wybrani pracownicy elektrowni jeszcze przez kilkanaście dni wykonywali cały cykl prac związanych z ich zabezpieczeniem, m.in. spuszczali tony smarów z łożysk turbin, aby te się nie zapaliły, wypuszczali wodór służący do chłodzenia generatorów i transformatorów. Co najciekawsze, ci pracownicy przez pierwsze dni mieszkali w swoich własnych mieszkaniach w Prypeci, a do pracy byli dowożeni transporterami opancerzonymi od strony budynku administracyjno-socjalnego.

Czy w tym momencie zdawano sobie już sprawę ze skali awarii?

O tym, że awaria jest poważna zaczęto sobie zdawać sprawę wieczorem 27 kwietnia, kiedy płomienie w hali nad reaktorem zaczęły zagrażać dachowi budynku. Tego dnia, około godz. 19:00, Walerij Legasow zadzwonił do Michaiła Gorbaczowa i poinformował go, że awaria przybiera skalę, z którą nikt na świecie dotychczas nie miał do czynienia i trzeba mobilizować wszystkie siły całego Związku Radzieckiego do jej opanowywania.

Co istotne, w tej chwili jest jasne, że to nie pracownicy w elektrowni zawinili, lecz konstruktorzy reaktora. Podejście propagandy było jednak inne – to “źli pracownicy swoim błędem doprowadzili do awarii świetnej elektrowni jądrowej, a bohaterscy strażacy radzieccy ugasili pożar z poświęceniem zdrowia i życia”.

Wiem, że to jest bardzo trudny temat, ale muszę zapytać o skutki zdrowotne. Tym bardziej, że teorii jest mnóstwo – od kilkudziesięciu przypadków śmiertelnych do nawet kilkuset tysięcy ofiar Czarnobyla. Mówi się także o tym, że władze sowieckie fałszowały dane. Jak do tej sprawy podejść?

Rosjanom chodziło głównie o ukrycie skali awarii, ponieważ był to policzek dla ich atomistyki, a przede wszystkim propagandowego wizerunku. Co do ilości bezpośrednich ofiar, to – moim zdaniem – nikt się tym nie przejmował. Dlatego tajne raporty zawierały prawdziwe dane. Zakładano, że te dokumenty na Zachód się nigdy nie wydostaną. Oni wtedy nie wiedzieli, że będzie odwilż, pierestrojka i to wszystko będzie kiedyś powszechnie ujawnione.

Natomiast jeśli chodzi o dane o charakterze statystycznym to miały one podtekst polityczno-propagandowy. Miały udowadniać jakąś tezę, wykazać jak wspaniale jest w Związku Radzieckim, lub służyć wyłudzeniu od Zachodu kolejnej pomocy – stąd katastroficzne prognozy skutków.

Wszystkie dane w ZSRR były permanentnie fałszowane przed zamieszczeniem ich w oficjalnych dokumentach. Na przykład oficjalnie nie było żadnych wypadków przy pracy. Stąd są dwie wersje dotyczące daty śmierci Władimira Szaszenoka. Na pomniku w Sławutyczu wykuto w kamieniu, że zmarł 26 kwietnia, natomiast naprawdę nastąpiło to 27 kwietnia o godz. 6 rano. Jeżeli by zmarł następnego dnia rano, to – w rozumieniu służb BHP – skończyła się jego zmiana w elektrowni a on umarł leżąc sobie w szpitalnym łóżku. W ZSRR nie dopatrywano by się jako przyczyny śmierci faktu, że miała związek z awarią w elektrowni jądrowej. Dlatego lekarze – idąc na rękę rodzinie – „pomylili się” o parę godzin i dzięki temu jego śmierć załapywała się jako wypadek przy pracy. Ale podana w innych dokumentach prawdziwa data została ujawniona. To jest moja interpretacja istniejących rozbieżności, ale lepszą trudno znaleźć. Niepodważalnym faktem jest, że na pomniku jest wykuta inna data niż podawana w dokumentach.

Wszystkie dane w ZSRR były permanentnie fałszowane przed zamieszczeniem ich w oficjalnych dokumentach. Na przykład oficjalnie nie było żadnych wypadków przy pracy. Stąd są dwie wersje dotyczące daty śmierci Władimira Szaszenoka. Na pomniku w Sławutyczu wykuto w kamieniu, że zmarł 26 kwietnia, natomiast naprawdę nastąpiło to 27 kwietnia o godz. 6 rano.

Tylko do dziś pokutuje w nas to przeświadczenie, że nie do końca tym oficjalnym danym możemy wierzyć.

Legasow i cała grupa radzieckich uczonych popełnili absurdalny błąd. Notabene, mówię o tym na wykładzie dostępnym w internecie. Oszacowano natężenie promieniowania jądrowego izotopów, które się wydostały z reaktora. Wiadomo też, jaka dawka promieniowania wywołuje śmierć. Natężenie promieniowania uwolnionych izotopów podzielili przez dawkę śmiertelną i stwierdzili, że tyle osób powinno umrzeć. Dokładniej mówiąc – na spowodowanie tylu śmierci starczyłoby tego promieniowania, gdyby oddziaływało na ludność w „paczkach” o natężeniu wystarczającym do wywołania śmierci pojedynczej osoby. Wtedy wyszły im z oszacowań te setki tysięcy ofiar. To rozumowanie jest jednak absurdalne. Uwolnione substancje promieniotwórcze zostały rozniesione na obszarze połowy kuli ziemskiej, więc w każdym punkcie globu tylko w niewielkim stopniu podniosły poziom naturalnego tła. Przy okazji uwaga – było to zaledwie pół procenta od opadu z wybuchów jądrowych. Wiadomo, że jak się spadnie z dziesiątego piętra na beton, to człowiek zginie. Ale tu chodziło o to, że nie jeden człowiek spada z dziesiątego piętra, lecz każda z 200 osób zeskakuje z jednego stopnia schodów i nikt od tego nie umiera. Kiedy Rosjanie podczas konferencji w Szwajcarii podali te absurdalne oszacowania setek tysięcy ofiar, zachodnim ekspertom z wrażenia szczęki opadły, bo jak można być takim idiotą, by coś takiego twierdzić. Po latach nawet Rosjanie zaczęli się przekonywać, że to jest bzdura. Ale media rozpowszechniły te rewelacje, a nikt ich do dzisiaj nie sprostował.

Jednak przypadki zachorowań na raka czy zaćmę są prawdziwe.

Oczywiście. Dla mnie szczególnie szokujące w akcji likwidatorów było nastawienie wojskowych. Oglądałem na Ukrainie nigdy niedopuszczony do emisji film ze wspomnieniami kierujących akcją likwidacji skutków awarii. Mówili o tym, że zgłosili się do nich oficerowie z pytaniem typu “Gdzie są te pręty paliwowe, które żołnierze mają wynieść?”. Wyjaśniono im, że jest tam takie promieniowanie, od którego ci ludzie umrą. Na co wojskowi odpowiadają: “Ale my mamy taki rozkaz! Jak go nie wykonamy to nam pozrywają pagony!”. W Armii Czerwonej stosowano teatralny ceremoniał karania oficerów za niewykonanie rozkazu – przed frontem jednostki zrywano im pagony degradując do stopnia szeregowca. Ci oficerowie zostali przysłani do Czarnobyla, by dowodzonym przez siebie “mięsem armatnim”, szeregowcami, wynieść pręty paliwowe z reaktora. Specjaliści z elektrowni po długich wyjaśnieniach przekonali dowodzącego akcją generała, że jest to niemożliwe. Złagodzono rozkaz, jednak ten przykład ilustruje podejście aparatczyków partyjnych wysokiego szczebla w pierwszych miesiącach po awarii. Trudno wykluczyć, że nie było jakiś konsekwencji zdrowotnych w grupie pierwszych likwidatorów „rzuconych na pionierski odcinek prac” z legitymacją partyjną na sercu.

Jest też tak, że mamy coraz lepszą diagnostykę wykrywania nowotworów, ale ludzie często przypisują te choroby Czarnobylowi.

To znane zjawisko tzw. nowotworów niemych. W każdych warunkach nowotwory są przyczyną około 25 procent wszystkich zgonów. Ale jest dodatkowo kilkanaście procent nigdy niewykrytych, u ludzi zmarłych bez jakichkolwiek objawów choroby. Wiemy o nich jedynie dlatego, że w niektórych przypadkach jest wykonywana sekcja zwłok. Przyczyną jej przeprowadzenia bywa zwykle dokonane lub podejrzewane zabójstwo, lub inna potrzeba ustalenia przyczyn śmierci denata. I to w trakcie tych sekcji u kilkunastu procent wykrywa się bezobjawowe nowotwory nieme, z którymi ci ludzie bez problemów żyli przez dziesiątki lat.

Wykrycie utajonych nowotworów jest możliwe jedynie przy objęciu populacji bardzo dobrze wyposażoną diagnostyką lekarską. Dlatego szczegółowe badania medyczne ludności lub likwidatorów po awarii w Czarnobylu są czynnikiem ujawniającym część takich przypadków. Z drugiej strony, u tej samej grupy osób poddanych działaniu nieco podwyższonych dawek promieniowania szczegółowe badania wykazują dodatni efekt hormezy radiacyjnej.

Ale radiofobia w społeczeństwie funkcjonuje i ma się całkiem nieźle.

Zgadza się. W 1946 r. Hermann Muller za hipotezę LNT, czyli liniową hipotezę bezprogową, otrzymał nagrodę Nobla. Na tej hipotezie opierają się wszystkie katastroficzne oszacowania wpływu małych dawek na śmiertelność ludności, a więc i ilości osób, które mogłyby umrzeć z powodu awarii w Czarnobylu. W tej chwili znane są dowody na to, że Muller wiedział o naukowych wynikach obalających jego hipotezę i zataił je. Są nawet grupy, które uważają, że należy mu odebrać nagrodę Nobla.

W jednym z raportów międzynarodowej komisji oceniającej skutki zdrowotne awarii, której wynikami zgodzili się nawet Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini i Litwini, wykazano, że wśród likwidatorów jest widoczny efekt hormezy, czyli korzystnego wpływu na zdrowie małych dawek promieniowania. Dokładne analizy medyczne wykazują, że mniej oni chorują i rzadziej umierają na nowotwory niż reszta społeczeństwa. W tym dokumencie jest to wyraźnie podkreślone. A istnienie zjawiska hormezy jest w tej chwili powszechnie uznawane za efekt o potwierdzonych podstawach naukowych.

W Wielkiej Brytanii przeprowadzono analizy zdrowotne osób, które pracowały w atomistyce, czyli również przy wytwarzaniu broni jądrowej. Z analiz wyszło, że ci ludzie żyją dłużej i są zdrowsi. Naukowcy początkowo podeszli krytycznie do tego wyniku, podejrzewając, że może to być efekt niezłych zarobków, więc wyższego poziomu życia, i lepszej opieki lekarskiej. Porównano więc tę grupę z równie dobrze zarabiającymi i mającymi dobrą opiekę lekarską. I znowu wyszło, że osoby pracujące w atomistyce są zdrowsze. W dodatku przypomniano sobie wyniki badań przeprowadzonych w Japonii wśród osób, które przeżyły Hiroszimę i Nagasaki – oczywiście tych, którzy nie byli w centrach tych wybuchów – wskazujących, że są zdrowsi i żyją dłużej. Zaczęto się zastanawiać, dlaczego tak się dzieje. Odkryto przyczynę – organizmy zwierząt, w tym i człowieka, wyewoluowały w czasach, kiedy na Ziemi poziom promieniowania był wyraźnie wyższy. W związku z tym wszystkie organizmy są na to przygotowane, nam się lepiej żyje przy lekko podwyższonym – od kilkunastu do stu razy – poziomie promieniowania. I w tym zakresie efekty zdrowotne hormezy stoją w jawnej sprzeczności z przewidywaniami liniowej hipotezy bezprogowej.

Dla mnie szczególnie szokujące w akcji likwidatorów było nastawienie wojskowych. Oglądałem na Ukrainie nigdy niedopuszczony do emisji film ze wspomnieniami kierujących akcją likwidacji skutków awarii. Mówili o tym, że zgłosili się do nich oficerowie z pytaniem typu “Gdzie są te pręty paliwowe, które żołnierze mają wynieść?”. Wyjaśniono im, że jest tam takie promieniowanie, od którego ci ludzie umrą. Na co wojskowi odpowiadają: “Ale my mamy taki rozkaz! Jak go nie wykonamy to nam pozrywają pagony!”.

A co my jako społeczeństwo możemy zrobić, żeby spróbować z tą radiofobią sobie poradzić? Od energii atomowej raczej ucieczki nie mamy.

Uważam, że należy – i to jest jedna z misji Polskiego Towarzystwa Nukleonicznego – dostarczać ludziom wszelkiego rodzaju informacji, które dawałyby im możliwość zrozumienia zagadnień związanych z energią jądrową, a zjawisko hormezy do nich się zalicza. Należy opracowywać takie publikacje i walczyć o to, aby były one szeroko dostępne. Towarzystwa takie jak PTN czy Stowarzyszenie Ekologów na Rzecz Energii Nuklearnej (SEREN) mają odpowiednie zapisy w swoich statutach i działają w tym kierunku.

Mam jednak pewną uwagę. Wiele osób z mojego środowiska uważa, że należy dyskutować z każdym i ładować niesamowite pieniądze w akcje starające się zmienić nastawienie wszystkich dotychczasowych przeciwników energii jądrowej. Ja zaś uważam, że od pewnego momentu to strata czasu i pieniędzy. Zawsze będzie istniała grupa debili wierzących w to, że Ziemia jest płaska, że sok z muchomorów leczy raka, że szczepionki wywołują autyzm a Marsjanie kontrolują nasze umysły przy pomocy anten kuchenek mikrofalowych. Na to nic się nie poradzi, trzeba z istnieniem takich ludzi się pogodzić. Wielokrotnie wypowiadałem się, że nie ma sensu łudzić się uzyskaniem powszechnej akceptacji. Lepiej skoncentrować się na tym, aby ludzie, którzy chcą się czegoś dowiedzieć, mieli taką możliwość. A nie tracić pieniędzy na agitację zacietrzewionych bezmózgowców – to wyrzucanie pieniędzy w błoto!

Jest jeszcze jeden wątek tej sprawy, dotyczący kosztów elektrowni jądrowych. Szacuje się, że absurdalnym skutkiem wprowadzonej do energetyki jądrowej hipotezy LNT jest wydatek 2,5 miliarda dolarów na zupełnie niepotrzebne zabezpieczenia mające hipotetycznie uratować jedną osobę. Jeżeli te miliardy przekazalibyśmy do szpitali, to dzięki tym środkom można by uratować znacznie więcej osób. Wystarczy uwolnić się od pogoni za poprawnością polityczną usatysfakcjonowania wszystkich, z inteligentnymi inaczej przeciwnikami atomu włącznie.

Dziękuję serdecznie za rozmowę.

Dziękuję.

ZOBACZ TAKŻE: Marek Rabiński: patrzę na Strefę Wykluczenia przez swego rodzaju pryzmat filozofii taoizmu (pierwsza część rozmowy)


Dr inż. Marek Rabiński – absolwent Wydziału Mechanicznego Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej (specjalność – energetyka jądrowa), doktor nauk technicznych, adiunkt w Narodowym Centrum Badań Jądrowych w Świerku (fizyka i inżynieria plazmy); autor dwustu kilkudziesięciu publikacji naukowych, kierujący zadaniami programów europejskich EURATOM i EUROfusion kontrolowanej syntezy jądrowej; członek założyciel Polskiego Towarzystwa Nukleonicznego i Stowarzyszenia Ekologów na Rzecz Energii Nuklearnej, członek Europejskiego Towarzystwa Nukleonicznego;  organizator wyjazdów do Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia; popularyzator nauki.

Fakty i mity – wykład dr. inż. Marka Rabińskiego