Licznik Geigera

Walerij Jewtuszenko: to były pierwsze oficjalne zdjęcia tragedii

Zdjęcie wykonano 27 kwietnia 1986 r. tuż po godz. 11.00. Fot. Walerij Jewtuszenko / National Museum Chornobyl

Ekspozycja Muzeum Narodowego „Czarnobyl” w Kijowie prezentuje setki fotografii. Znaczna liczba zdjęć została wykonana w warunkach wysokiego, a czasami bardzo wysokiego poziomu promieniowania. Do tej ostatniej grupy należy imponujące zdjęcie panoramiczne elektrowni jądrowej w Czarnobylu, które 27 kwietnia 1986 r. wykonał kapitan milicji Walerij Igorowicz Jewtuszenko, śledczy kryminalny Miejskiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Prypeci. Oto jego wspomnienia przekazane pracownikom muzeum.

Materiał powstał we współpracy z Muzeum Narodowym „Czarnobyl” w Kijowie

Walerij Jewtuszenko w 1982 r. Fot. Archiwum Walerego Jewtuszenki / National Museum Chernobyl
Dzieciństwo i młodość

– Moi rodzice pochodzą z Iwankowa w obwodzie kijowskim. Urodziłem się tam w 1948 r. Niestety, kiedy miałem trzy lata, moi rodzice się rozwiedli, a moja mama przeniosła się na Ural – opowiadał emerytowany funkcjonariusz. Jak zaznaczył, jego matka przeprowadziła się wraz z nim do osady Sosnowka tuż obok Czelabińska, która obecnie jest częścią miasta, gdzie podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej zesłano jego dziadka.

– Tam na Uralu spędziłem dzieciństwo i młodość . Po ukończeniu szkoły o profilu przemysłowym, gdzie poza średnim wykształceniem dawali również specjalność: artysta-projektant, poszedłem do pracy w spawalni Czelabińskiego Zakładu Budowy Maszyn. Pracowałem tam zgodnie z wyuczoną w szkole profesją – pisałem wszelkiego rodzaju ogłoszenia, robiłem tabliczki i plakaty z cytatami z „Kodeksu moralnego budowniczego komunizmu”, wykonywałem zdobione tablice honorowe, plansze rozliczeniowe wypełnienia socjalistycznych zobowiązań, a także inną wizualną agitację – wspominał.

W zakładzie przepracował blisko rok, a wiosną 1967 r. został powołany do wojska. Służył w obwodzie tomskim – w małym centrum radiowym strategicznych sił rakietowych, które znajdowało się w głębokiej tajdze. Po zakończeniu dwuletniej służby, rozpoczął służbę w milicji. – Wstąpiłem do Średniej Szkoły Milicyjnej Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ZSRR w Jełabugie (Tatarstan – przyp. red.). Wcześniejsze losy mojego dziadka nie były przeszkodą. Już na emeryturze miałem okazję zapoznać się z moją teczką i znalazłem w niej zaświadczenie z 1969 r. Było w nim napisane, że podczas odbywania kary mój dziadek „nie był poddany zgubnemu wpływowi elementów przestępczych”, tak więc jego wnuka można było dopuścić do pracy w organach spraw wewnętrznych – mówił.

Jewtuszenko w szkole milicyjnej spędził dwa lata. Następnie przez rok pracował jako inspektor wydziału śledczego, a przez kolejne trzy lata był śledczym w Urzędzie Spraw Wewnętrznych dla rejonu sosnowskiego.  Tam też poznał swoją przyszłą żonę – Galinę, która kończyła tamtejszą szkolę medyczną. W 1972 r. urodziła się im córka.

Powrót na ojcowiznę

W 1973 r. bliscy Jewtuszenki wróciła na Ukrainę. Jemu wraz z żoną, córką i nowo narodzonym synem udało się powrócić dwa lata później. Na początku przez trzy lata służył jako śledczy w mieście rejonowym Skwyra, skąd został przeniesiony do oddziału milicji w Czarnobylu. Pracował tam przez osiem lat – w tym czasie ukończył zaocznie Wyższą Szkolę Milicyjną w Kijowie, a w 1981 r. uzyskał wyższe wykształcenie prawnicze.

– Na rok przed awarią w elektrowni jądrowej w Czarnobylu zostałem przeniesiony do Prypeci na stanowisko starszego śledczego kryminalnego. Długo prosiłem o to moich przełożonych. Jako artyście nie było mi trudno komponować zdjęcia i zawsze pociągała mnie ta praca. Ponadto tam także projektowałem gazetki ścienne, plakaty i plansze w ramach swojej pracy społecznej – opowiadał w rozmowie z pracownikami Muzeum Narodowego „Czarnobyl” w Kijowie.

Jako śledczy obsługiwał okręg, który obejmował trzy rejony obwodu kijowskiego – iwankowski, poleski, czarnobylski, a także miasto Prypeć. W samym mieście na krótko przed jego przybyciem ukończono budowę nowoczesnego budynku milicji, w którym znajdowało się dobrze wyposażone laboratorium fotograficzne. – Na jego wyposażeniu była m.in. kamera filmowa Krasnogorsk-3 i projektor filmowy KPSz-4, nazywany szkolnym. Przed moim przybyciem do wydziału miejskiego żaden z naszych pracowników z nich nie korzystał. Kiedy rozpocząłem służbę w Prypeci i zobaczyłem, że mam do dyspozycji technologię filmową, postanowiłem – co oczywiste – ją opanować – opowiadał Jewtuszenko.

Pierwsze filmy dokumentalne

Milicjant dowiedział się, że w pałacu kultury „Energetyk” funkcjonuje koło filmowców i fotoamatorów „Prypeć-Film”. Postanowił więc do niego dołączyć i tak poznał lidera tej grupy – Michaiła Michajłowicza Nazarenkę. Efektem współpracy był 10-minutowy film dokumentalny o pracy milicji w Prypeci pt. „To nasza służba”.

Na początku kwietnia 1986 r. Jewtuszenko nakręcił kolejny film dokumentalny pt. „Fala treningowa”. Obraz opowiada o milicyjnych ćwiczeniach z rozwiązywania tzw. „pijackich zamieszek”. – Milicjanci z rejonów iwankowskiego, poleskiego i czarnobylskiego zebrali się w naszym mieście i przez kilka godzin wspólnie z milicją naszego Miejskiego Urzędu Spraw Wewnętrznych opracowywali kwestię rozproszenia tłumu, aresztowania najbardziej zagorzałych buntowników, dowiezienia ich na komisariat itd. Ćwiczenia odbywały się na łące w pobliżu elektrowni jądrowej w Czarnobylu i rzeki Prypeć. Dowodził nim szef sztabu Regionalnego Urzędu Spraw Wewnętrznych. Z kolei role buntowników odgrywali sami policjanci. Wyglądało to dość ciekawie i nietypowo, więc wziąłem kamerę do rąk i zacząłem filmować to, co się dzieje – wspominał.

Prace nad tym filmem zakończyły się tuż przed awarią w elektrowni. Jewtuszence znów pomagał Nazarenko – on opracował ten dokument, zmontował go i udźwiękowił, nagrał również ścieżkę lektorską. Niestety Jewtuszenko nie zdążył go pokazać kolegom z Prypeci – w nocy z 25 na 26 kwietnia doszło do awarii reaktora.

Katastrofa

Jewtuszenko w chwili awarii przebywał w swoim mieszkaniu przy ul. Kirowa w Czarnobylu. Został zaalarmowany około godz. 3-4 w nocy. – Szybko się ubrałem, wsiadłem na skuter i ruszyłem do Prypeci. Dwóch naszych pracowników było już na posterunkach drogowych przed wjazdem do miasta – młodszy porucznik Walentin Nikołajewicz Wyszniewski i starszy sierżant Siergiej Maliuch – opowiadał.

Gdy dotarł na komisariat, była już tam cała załoga. – Zostałem krótko poinformowany, że w elektrowni był jakiś wypadek i są ofiary. Wszystko zostało przedstawione w bardzo ogólny sposób. Nasi pracownicy zostali przydzieleni na posterunki wokół elektrowni i obiektów w mieście, które w takiej sytuacji podlegały ochronie – zaznaczył.

Pierwszym zadaniem, jakie dostał Jewtuszenko, było rozpoznanie dozymetryczne. – W pomieszczeniu dyżurnego naszego oddziału znajdowało się urządzenie rozpoznania radiacyjnego DP-5. Wcześniej widziałem je tylko na zdjęciach i sam nigdy z niego nie korzystałem. Musiałem więc pośpiesznie, kierując się instrukcją, która znajdowała się w drewnianym opakowaniu urządzenia, opanować jego obsługę. Polecono mi obejść wszystkie posterunki i dokonać pomiarów poziomu promieniowania – mówił funkcjonariusz. Jak podkreślił, po latach już nie pamięta dokładnych wyników pomiarów, ale w rejonie dworca autobusowego w Prypeci i przy moście na drodze wjazdowej do miasta urządzenie wskazywało co najmniej 1 rentgen na godzinę.

Następnie Jewtuszenko został skierowany na posterunek przed budynkiem miejskiego centrum łączności. – Strzegłem budynku z zewnątrz, podczas gdy oficer KGB znajdował się w tym samym czasie w jego wnętrzu. Kto w naszym oddziale zajmował się w tym czasie dozymetrią? Nie wiem! W tym czasie do Prypeci przybyli różni specjaliści z regionalnych i republikańskich oddziałów milicji, prawdopodobnie wśród nich byli również specjaliści od kontroli promieniowania – wspominał.

Jewtuszenko stał przed budynkiem centrum łączności do późnych godzin wieczornych, kiedy to zastąpili go milicjanci wysłani z pomocą do Prypeci. – W moim służbowym gabinecie udało mi się zdrzemnąć. Koledzy z innych regionalnych oddziałów, którzy dojeżdżali z pomocą, odpoczywali gdziekolwiek: niektórzy w służbowych autobusach, inni na ławkach na ulicy, gdyż noc była bardzo ciepła, a jeszcze inni w naszej sali poświęconej Leninowi – opowiadał.

Aby zająć czymś ludzi, Jewtuszenko przyniósł do tego pomieszczenia projektor filmowy i wyświetlił swój najnowszy film pt. „Fala treningowa”. – Dziś możemy powiedzieć, że premiera odbyła się w Prypeci dzień po wybuchu czwartego energobloku elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Pokaz odbył się gdzieś między godz. 3 a 4 nad ranem – zaznaczył emerytowany milicjant.

Dodał, że „w tym czasie prowadzono już rozmowy o możliwej powtórnej eksplozji w elektrowni jądrowej i zbliżającej się ewakuacji ludności. Wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy ze wszystkich tragicznych konsekwencji katastrofy, nie wiedzieliśmy nic o losach dzielnych strażaków i szczegółach minionych chwil”.

W dniu awarii do Prypeci dojechali śledczy z Kijowa, a wśród nich szef Regionalnego Wydziału Spraw Wewnętrznych podpułkownik Michaił Gawrołowicz Niesen i kapitan Wiktor Jakowlewicz Łukaszenko. Dzień później dojechał starszy porucznik Aleksandr Iwanowicz Oniszczenko.

Misja: zdjęcia i filmy

– W niedzielę, 27 kwietnia, około godz. 8. rano do naszego komisariatu przybył prokurator Prypeci Dmitrij Stiepanowicz Poliszczuk. Kiedyś mieszkaliśmy w tym samym pokoju w akademiku, więc byliśmy na ty. To on poprosił Niesena o zapewnienie dwóch śledczych do fotografowania i filmowania zniszczeń w elektrowni jądrowej. Niesen powierzył to zadanie Witii Łukaszence i mnie. Nikt nie pytał mnie o zgodę na wykonanie takiego zadania, a jeśli by zapytał, to wyglądałoby to dziwnie. Fotografowanie miejsc zdarzeń było na liście moich bezpośrednich obowiązków – mówił Jewtuszenko w rozmowie z Muzeum Narodowym „Czarnobyl” w Kijowie.

Jewtuszenko i Łukaszenko wraz z prokuratorem Poliszczukiem udali się do Miejskiego Komitetu Partii, gdzie obradowała komisja rządowa. Tam śledczy poznali przewodniczącego komisji, wicepremiera ZSRR Borysa Jewdokimowicza Szczerbinę. – Szczerbina wyjaśnił nam krótko: „Musimy podjąć ostateczną decyzję w sprawie ewakuacji ludności Prypeci. Zróbcie zdjęcia tak, aby było widoczne powiązanie między reaktorem a miastem. Sfotografujcie reaktor oddzielnie, ale także w odniesieniu do całego obszaru i miasta” – wspominał funkcjonariusz.

Tam też śledczy poznali generała Nikołaja Antoszkina, dowodzącego pilotami helikopterów, który polecił im, aby zabrali potrzebny sprzęt fotograficzny i filmowy i udali się na stadion przy wjeździe do miasta od strony elektrowni. Tam miał na nich czekać helikopter Mi-8, którym dowodził pułkownik Borys Niestierow.

– Słońce tego ranka ledwie przedzierało się przez gęstą mgłę. Poranne mgły to rzecz powszechna na Polesiu. Nie było sensu od razu startować. Trzeba było poczekać na poprawę widoczności, a poza tym nie było na miejscu pułkownika Niestierowa. Aby nie tracić czasu, pojechaliśmy w stronę reaktora służbowym samochodem RAF-2205 z napisem „Laboratorium kryminalistyczne”. To był samochód, którym do Prypeci przyjechali biegli z Kijowa. Niestety jego kierowca Aleksandr Łacjuczenko już nie żyje. Witia Łukaszenko zabrał ze sobą kamerę wideo, a ja dwa aparaty fotograficzne – opowiadał oficer milicji. Dodał, że w drodze do elektrowni spotkali na drodze mężczyznę i nastolatka, którzy z wędkami w ręku spokojnie szli w kierunku rzeki. – To był już drugi dzień po eksplozji, ale ludzie wciąż nie wiedzieli o niebezpieczeństwie… – zaznaczył.

Jewtuszenko pierwsze zdjęcia zrobił prosto z samochodu przy dojeździe do elektrowni. Kolejne zdjęcia powstały od strony północnej, w rejonie budynku ABK-2. – Bez wjeżdżania na teren elektrowni, z odległości 150-200 metrów wykonałem zdjęcia poglądowe i orientacyjne. Reaktor wyglądał jak bryła, miażdżąca swoją szarą masą. Robiłem zdjęcia aparatami fotograficznymi Zenit-TTL i Kiev-6C. Dla lepszego kadru wyszedłem z samochodu, wdrapałem się na kupę ziemi i zrobiłem stamtąd kilka zdjęć. Najpierw trzymałem Zenita-TTL w rękach, a następnie zainstalowałem go na kolbie fotosnajpera (statyw przypominający karabin – przyp. red.). Patrząc przez wizjer wyrwa w energobloku była tuż przed moimi oczami. Udało mi się zrobić nie tylko zdjęcia ogólne, ale także sfotografować poszczególne fragmenty zniszczonego budynku. Mgła stopniowo się rozrzedzała, ale z jakiegoś powodu wszystko zdawało się pływać w mleku. Wydawało się, że dźwięki odbijały się od powietrza. Zapadła niezwykła ołowiana cisza. Łukaszenko mnie pośpieszał: „Nie potrzebujemy przesadnych szczegółów!” Zrobimy kilka zdjęć i wróciłem do samochodu, chciałem jak najszybciej odjechać. Czułem nie tyle strach, co martwość… – mówił.

Śledczy wrócili na stadion i wciąż oczekiwali na pułkownika Niestierowa. Gdy pilot się zjawił, wszyscy wsiedli do helikoptera. – Ja zająłem miejsce w ogonie – tam okna z obu stron były wolne. Wiktor Łukaszenko ze sprzętem do nagrywania filmów usiadł pod nogami pilotów – wszystko było dobrze widoczne przez oszklenie nosa. Wystartowaliśmy około godz. 11.

Lot nad reaktorem

– Witia i ja nie mieliśmy żadnych indywidualnych środków ochronnych przed promieniowaniem. Przyjechałem na wezwanie w swoim codziennym milicyjnym mundurze: czapce, spodniach, koszuli i buta. Witia był ubrany tak samo. Nie przyszło mi do głowy, aby poszukać choćby jakiejś maski. Wszystkie moje myśli skupiały się na wypełnieniu zadania – wspominał Jewtuszenko. Dodał, że piloci helikoptera, a także specjaliści w cywilnych ubraniach takich środków ochrony osobistej nie posiadali.

– Widziałem wszystko dzięki wizjerowi, cały czas przemieszczając się od okna do okna. Chociaż byłem całkowicie skupiony na fotografowaniu, to słyszałem, jak Łukaszenko krzyczy do pilotów, aby ci podlecieli bliżej do reaktora. (…) Gdy tylko wystartowaliśmy, zacząłem fotografować wszystko, co dostało się w obiektyw – ulice miasta, teren elektrowni i oczywiście sam zniszczony blok. Podczas lotu wykorzystałem wszystkie 36 klatek 36-milimetrowej kliszy aparatu Zenit-TTL oraz wszystkie 12 klatek kliszy w aparacie szerokokątnym (rozmiar klatki to 6 na 6 cm). Miałem ze sobą jeszcze dwie zapasowe rolki, ale nie były potrzebne. Najwyższej jakości zdjęcia uzyskałem w dwóch ostatnich klatkach wykonanych Zenitem-TTL – opowiadał milicjant.

– Za pierwszym razem przelecieliśmy nad czwartym blokiem w pewnej odległości, a na drugim okrążeniu helikopter przeleciał dokładnie nad reaktorem – wewnątrz rozerwanego korpusu na sekundę błysnął rozpalony do czerwoności rdzeń. Wyglądał jak metal stopiony w piecu z otwartym paleniskiem. Nie zdążyłem go sfotografować, ale Witia Łukaszenko musiał go uchwycić – reaktor był tuż pod jego stopami. Kilka miesięcy później przeczytałem gdzieś biblijną przepowiednię o upadku gwiazdy Piołun i pomyślałem, że  to ta gwiazda, którą wtedy widziałem w kraterze zniszczonego reaktora – mówił.

Pierwsze oficjalne zdjęcia tragedii

Lot helikopterem zajął 15 minut. Zaraz po wylądowaniu Jewtuszenko udał się do swojego laboratorium fotograficznego, aby wywołać zdjęcia, a jego kolega do komisji rządowej, aby zademonstrować materiał filmowy. Wiktor Łukaszenko później wspominał, że „pokaz zrobionych przez niego kadrów wyszedł żenująco: włożyli kasetę do magnetowidu, włączyli odtwarzanie, a obrazu nie było – migotały jakieś paski na ekranie. »No cóż« – mówił Szczerbina – »zróbcie drugie nagranie!«. Ale potem Witia znalazł drugi magnetowid, spróbował i wszystko było w porządku, pokazywał doskonale. Okazało się, że wojsko ustawiło obok budynku Miejskiego Komitetu Partii potężną radiostację, która swoim sygnałem »zabiła« elektronikę pierwszego magnetowidu”.

– Siedząc już przy lupie w swojej ciemni usłyszałem z miejskiego radiowęzła nadawany komunikat, że w związku z wypadkiem w elektrowni jądrowej mieszkańcy miasta zostaną ewakuowani. W komunikacie zabrzmiało, że o godz. 14.00 autobusy będą podjeżdżać do klatek budynków. Obywatelom polecono zabrać ze sobą dokumenty, kosztowności, pieniądze, ubrania i jedzenie na trzy dni. „Nie zdążę ze zdjęciami” – pomyślałem z niepokojem. Teraz można się śmiać z mojej naiwności – wydawało mi się, że wiele zależy od moich zdjęć. Wtedy czułem się jak szofer, który nie przywiózł na czas pocisków na pozycję bojową – mówił Jewtuszenko.

Zdjęcia były gotowe o godz. 14. – Niestety jakość fotografii okazała się gorsza niż się spodziewałem. Albo woda do mycia filmów nie była dostatecznie czysta, albo zawinił mój pośpiech, ale byłem zadowolony tylko z trzech, czterech ujęć. Z wywołanych zdjęć wybrałem 20 najlepszych i poszedłem z nimi do Miejskiego Komitetu Partii. Jednak przy wyjściu z komisariatu spotkałem prokuratora Dimę Poliszczuka. On szedł do komisji rządowej i obiecał przekazać zdjęcia do miejsca przeznaczenia. To były pierwsze oficjalne zdjęcia tragedii, które znalazły się we wszystkich materiałach śledztwa. Wiele lat później dowiedziałem się, że po południu 26 kwietnia fotograf elektrowni jądrowej Anatolij Rasskazow robił zdjęcia reaktora. Nie znałem go. Nie wiem, jaki był los jego zdjęć i negatywów – zaznaczył milicjant.

Z kamerą w ręku

Po wypełnieniu zadania sfotografowania elektrowni Jewtuszenko wrócił do prowadzonej przez siebie kontroli dozymetrycznej. Z kamery filmowej udało mu się skorzystać tylko rankiem 26 kwietnia i po południu 27 kwietnia, kiedy ludność miasta została już ewakuowana.

– Rankiem, około godz. 8.00-8.30, nagrałem to, co działo się przed budynkiem milicji, tj. odprawę pracowników na patrole, którą w cywilnym ubraniu prowadził major Wasilij Fiodorowicz Andrienko, samochód służb miejskich, mycie ulic, gołębie kąpiące się w kałuży, mijający transporter opancerzony o numerze bocznym 611. 27 kwietnia z wielkim trudem „porwałem” na pół godziny dyżurny samochód służbowy. Przejechałem nim ulicami opuszczonej Prypeci, gdzie nakręciłem kilka ogólnych i bliskich kadrów z milicjantami patrolującymi miasto – wspominał rozmówca Muzeum Narodowego „Czarnobyl” w Kijowie.

Jak dodał, w tym czasie milicjanci posiadali już na wyposażeniu kombinezony ochronne L-1, ale nikt ich nie chciał zakładać, ze względu na upalną pogodę. Jewtuszence z trudem udało się przekonać dwóch przybyłych do pomocy milicjantów, aby założyli kombinezony i przeszli się ulicą. Podczas kręcenia tej sceny podszedł do nich jakiś mieszkaniec Prypeci, który – jak się okazało – właśnie wrócił z podróży służbowej i nie mógł zrozumieć tego, co się dzieje w mieście. – Zapytał: „Czy wpuszczą mnie do domu?” Chłopaki coś mu odpowiedzieli, a on poszedł dalej. Nakręciłem ten epizod. Następnie poprosiłem jednego z moich kolegów – szefa wydziału ochrony majora Nikołaja Tichego, aby włączył moje urządzenie DP-5 i zrobiłem kadr, jak wychyla się wskazówka. Następnie złapałem, jak jeden z milicjantów zagląda przez wizjer dozymetru DKP-50 – powiedział.

Wydarzenia w Prypeci aż do ewakuacji filmował swoją kamerą także Michaił Nazarenko. Udało mu się uchwycić kadry z matkami z wózkami dziecięcymi na ulicach, wesele, a także samą ewakuację, w tym również podróż autobusem. Jewtuszenko przekazał Nazarence swoje nagrania. Ten następnie po wstępnej obróbce przesłał je twórcom ze studia filmowego imienia Aleksandra Dowżenki. Materiały, które kręcili Jewtuszenko i Nazarenko, zostały w całości zawarte w filmie dokumentalnym Rollana Pietrowicza Sergienki pt. „Próg”.

Jewtuszenko podkreślił, że nie wie, kto dokładnie montował film „Próg”, „ale ten, kto to robił, najwyraźniej – w celu większej ekspresji artystycznej i dramaturgii nieco naruszył chronologię kadrów. W rezultacie okazało się, że kadry nakręcone przez Nazarenkę przed ewakuacją Prypeci przeplatają się z kadrami wykonanymi przeze mnie w już opuszczonym mieście”. Premiera filmu Sergienki odbyła się w Sławutyczu w 1988 r.

Ewakuacja rodziny

– Wieczorem 27 kwietnia pozwolono mi wrócić do domu. Pojechałem do Czarnobyla z Witią Łukaszenką i Saszą Oniszczenką w tym samym samochodzie z napisem „Laboratorium kryminalistyczne”. Moja żona pracowała w paryszewskim szpitalu rejonowym, który znajdował się tuż obok Czarnobyla, na przeciwległym brzegu rzeki Prypeć. Nie było nad nią mostu, ale regularnie kursował prom. W tym dniu moja żona została zwolniona z pracy wcześniej – wiedzieli, że w domu bez nadzoru jest trójka dzieci. W mieszkaniu wzięliśmy prysznic, zjedliśmy, częściowo zmieniliśmy ubrania – nie miałem dużego zapasu odzieży służbowej, a nawet trochę wypiliśmy – wspominał milicjant. Jak dodał, przebywał w domu nie dłużej niż dwie godziny i wrócił do Prypeci.

W poniedziałek, 28 kwietnia żona zabrała dzieci do rodziców Jewtuszenki, którzy mieszkali wówczas w Białej Cerkwi. Sama musiała wrócić do Czarnobyla 30 kwietnia, gdyż 1 maja pełniła dyżur w szpitalu. Walerij Jewtuszenko przebywał w Prypeci do 29 kwietnia. Następnie wszystkich milicjantów przewieziono do obozu pionierów „Bajkowy”, a potem do Iwankowa. – 4 maja prawie wszystkich pracowników wysłano do szpitala Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Ja tam byłem przez osiem dni. Przy wypisie otrzymałem zaświadczenie: „Przebywał w szpitalu od 5 do 13 maja 1986 r. z powodu reakcji organizmu na przebywanie w strefie podwyższonej radioaktywności”. Czułem się wtedy, jak my wszyscy, nie najlepiej, ale nie narzekałem na swoje zdrowie i zaraz po wyjściu wróciłem do swoich obowiązków służbowych.

„Moja Prypeć”

Milicjantów z Prypeci przeniesiono do Ługownik – małej wioski w pobliżu osiedla Poliśke. Jewtuszenko kontynuował prowadzoną przez siebie kontrolę dozymetryczną. – Pewnego wieczoru z dozymetrem w rękach robiłem obchód naszego budynku w Ługownikach. W części sypialnej wokół sierżanta Nikołaja Skopicza siedzieli koledzy. On grał na gitarze i do melodii pieśni o poruczniku Golicynie śpiewał stworzoną przez siebie piosenkę o wypadku w Czarnobylu. Pomysł jej powstania był bardzo aktualny. Nasze rodziny straciły domy i majątek, niektórzy mieszkali z krewnymi, inni w sanatoriach, a dzieci w obozach pionierów. Żyliśmy w oczekiwaniu na budowę mieszkań i pojawienie się skutków promieniowania – zaznaczył Jewtuszenko.

Jak podkreślił, niemal natychmiast postanowił dopracować tekst usłyszanej piosenki. – Nasza grupa natychmiast go zaakceptowała. Słowa mówiły, że nie się nie boimy, że możemy być z siebie dumni, a nasze rodzinne miasto Prypeć na pewno odżyje. Teraz spotkania weteranów, byłych milicjantów z Prypeci nie mogą się objeść bez wykonania tej piosenki – stwierdził.

»Wszyscy bardzo cię kochaliśmy
jak swoje pierwsze dziecko, nasza elektrownio.
Dałaś nam piękne miasto,
w którym widzieliśmy wiele cudów.

Ale 26-go po północy
stało się coś takiego, że aż strach opowiadać.
Wybuchł reaktor na czwartym bloku
i trzeba było pilnie ratować miasto.

Sierżancie – tu jest twój posterunek, bądź spokojny!
Weź to dziecko, pomóż tej żonie,
której mąż walczy po kolana we wrzącej smole
ledwo trzymając strażacki wąż w śmiertelnym ogniu.

Wywieźliśmy wszystkich – i szoferów, i sierżantów.
Nikt nie narzekał, każdy niósł swój krzyż.
Wypijmy po jednym – za bohaterskich strażaków,
za nasze miasto i za magiczny las.

Strzepię z pagonów śmiertelny stront
i powiem ci, moja droga,
zaczniemy wszystko od nowa – od pierwszego wdechu,
od pierwszego kołka, moja Prypeć.«

Dawka

Witalij Jewtuszenko zaznaczył, że w trakcie w pierwszych dniach po awarii zbytnio nie przejmował się otrzymywaną dawką promieniowania. – Szczerze mówiąc, wtedy bardziej martwiłem się o zdjęcia, a niuanse rozliczenia rentgenów zacząłem zagłębiać znacznie później, kiedy pracowałem w Ługownikach. W tamtym czasie otrzymana dawka promieniowania wszystkich milicjantów przekroczyła 25 rentgenów, ale nasi ludzie wciąż wykonywali obowiązki służbowe – mówił.

Otrzymaną przez niego dawkę określono dopiero w latach 90. ubiegłego wieku. Wydano mu zaświadczenie, że otrzymał dawkę 62 berów. Łukaszence wyliczono 74 bery. Dane te określono na podstawie map przeprowadzonych przez nich podróży i map skażenia radiacyjnego Prypeci.

Emerytura

Jewtuszenko pracował w Ługownikach do 8 sierpnia 1986 r. Następnie służył w Białej Cerkwi, Perejasławie, Jagodzinie, Wyszgorodzie i Sławutyczu. Na emeryturę przeszedł w 1995 r., a następnie pracował w milicji przez blisko 13 lat jako specjalista cywilny. Uczestniczył m.in. w uruchomieniu komputerowego systemu daktyloskopijnego w Sławutyczu. Zebrane wówczas doświadczenia przekonały oddziały milicyjne z Kijowa i Czernihowa do wprowadzenia podobnych rozwiązań u siebie.

W 1995 r. został uznany za inwalidę drugiej grupy. W latach 1996-1997 musiał wymienić soczewki w obu oczach na sztuczne. W 2014 r. przeszedł operację wszczepienia bypasów serca. – Teraz dwa razy w roku muszę chodzić do szpitala na leczenie, inaczej by mnie już nie było. Dziękuję żonie, która dba o moje zdrowie. Niestety nie mogę się nim pochwalić. Każdego dnia pojawiają się nowe bolączki. Ale jakoś się trzymam. Cieszę się, że nasze dzieci odnalazły się w życiu – wszystkie pracują i są szanowane w swojej pracy – podkreślił.

– Jestem przekonany, że gdybym w 1986 r. posiadał dzisiejsze informacje o negatywnych skutkach wypadku dla mojego zdrowia, moje postępowanie by się nie zmieniło. Zrobiłbym to, co musiałem zrobić w zaistniałej sytuację. Mam nadzieję, że to się już nigdy nie powtórzy – zakończył swoją opowieść.

Zobacz zdjęcia:

Materiał powstał we współpracy z Muzeum Narodowym „Czarnobyl” w Kijowie. Zapraszamy na strony internetowe muzeum chornobylmuseum.kiev.ua oraz jego profil na Facebooku.

Aleksiej Timofiejewicz Moskalenko – wspomnienia