„Niewiedza i strach tłumią rozsądek. Dlatego nie mamy jeszcze elektrowni jądrowych” – mówił w programie telewizyjnym „Laboratorium XXI w.” dziennikarz i promotor osiągnięć polskich naukowców Wiktor Niedzicki. W rozmowie z Licznikiem Geigera stwierdził, że na braku wiedzy społeczeństwa o energetyce jądrowej niektórzy niektórzy zbijają kapitał polityczny a w procesie „oswojenia” z atomem ogromna rola spoczywa na dziennikarzach. Podkreślił, że o tej tematyce powinno się mówić przede wszystkim ciekawie, często i pokazywać, że nie ma się czego bać, bo np. „Francja czerpie blisko 75 proc. swojej energii elektrycznej z atomu i tam wszyscy żyją.”
Tomasz Róg: W pierwszym pytaniu chciałbym wrócić do 1986 r. Ja w chwili awarii miałem zaledwie trzy lata, więc moje wspomnienia opierają się tylko na tym, co przekazali mi rodzice i dziadkowie. A jakie wspomnienia związane z tamtym okresem posiada Pan Redaktor?
Wiktor Niedzicki: Przede wszystkim powiem, że z mojego punktu widzenia była to awaria podobna do awarii w klasycznej elektrowni węglowej, gdzie doszło do wybuchu kotła. W gruncie rzeczy mamy do czynienia z podobnym przypadkiem poza tym, że w Czarnobylu źródłem energii był materiał rozszczepialny. Przyczyną były błędy ludzkie.
Kiedy dowiedział się Pan o awarii?
Dowiedziałem się o tym dość wcześnie, ponieważ miałem wtedy bardzo bliski kontakt z ośrodkiem jądrowym w Świerku. Muszę przy tym powiedzieć, że to jest potęga fizyki czy generalnie atomistyki. Moi znajomi bardzo szybko zdobyli informacje o tym, że coś się stało. Po prostu wszystko nagle zaczęło im dzwonić, np. bramki dozymetryczne. Wszystkie bramki zaczęły piszczeć. Zepsuły się? Zaczęli więc mierzyć promieniowanie i tylko na podstawie takich pomiarów stwierdzili, że źródłem radioizotopów jest elektrownia atomowa w Czarnobylu.
Tylko przypomnę, że na początku nie było żadnej informacji o tym, co i gdzie się stało. Pierwsi zareagowali na promieniowanie Szwedzi, więc wszyscy myśleli, że uległ awarii reaktor gdzieś w tym kraju. Nawet Rosjanie byli przekonani, że to się stało u Szwedów. Dlaczego? Ci, którzy wykonali ten eksperyment, nabroili, więc siedzieli cicho. Kiedy nastąpiła awaria, to próbowali ukręcić sprawie łeb. Nie wypuszczono na przykład do domu nocnej zmiany z elektrowni. Ale przecież wszyscy wiedzieli i widzieli, że coś się zapaliło. Może to był dach, może coś innego. A że coś wybuchło? Stąd też władze radzieckie nie reagowały.
W tym czasie, gdy radioaktywna chmura zahaczyła o Polskę, nasi naukowcy tylko na podstawie rozkładu radionuklidów stwierdzili, że to musi być Czarnobyl. Każdy reaktor ma bowiem swój charakterystyczny ślad. Oni to od razu wychwycili. A Rosjanie dopiero po trzech dniach sprostowali wcześniejsze informacje, że to jednak u nich miała miejsce awaria. Natomiast miejscowe władze zareagowały nerwowo i zarządzili wysiedlenie wszystkich z okolic elektrowni. Oni oczywiście mieli uraz, bo już od lat 50. ubiegłego wieku, zwłaszcza po próbach jądrowych, następowało bardzo silne skażenie, więc byli przewrażliwieni. Ale tak naprawdę poziom promieniowania nie zagrażał ludziom. Owszem, on był podwyższony, ale niektórych miejscach na ziemi ludzie żyją przy wyższym poziomie naturalnego promieniowania.
(…) z mojego punktu widzenia była to awaria podobna do awarii w klasycznej elektrowni węglowej, gdzie doszło do wybuchu kotła. W gruncie rzeczy mamy do czynienia z podobnym przypadkiem poza tym, że w Czarnobylu źródłem energii był materiał rozszczepialny. Przyczyną były błędy ludzkie.
Słyszałem taką teorię, że mieszkańców okolic elektrowni należało ewakuować na kilka tygodni, a po tym czasie mogliby wrócić do swoich domów.
To prawda. Można ich było ewakuować tylko na czas pożaru albo w ogóle nie ewakuować. Przecież np. w Indiach są takie obszary, które nie są skażone, a jest tam naturalnie bardzo wysokie promieniowanie, dużo wyższe niż po Czarnobylu. U nas wysoki poziom promieniowania naturalnego jest na przykład w miejscach, gdzie są złoża granitu. Nikt nie stwierdził, w każdym razie ja nic nie słyszałem – ale o to trzeba by zapytać prof. Andrzeja Strupczewskiego – aby to mogło jakoś szkodzić.
Jest Pan fizykiem. Czy z racji posiadanej wiedzy naukowej miał Pan takie poczucie, że stało się coś groźnego?
Nie. Zapytałem kolegów o to, jaki jest poziom promieniowania i – jeśli mogę tak powiedzieć – przewróciłem się na drugi bok i poszedłem spać. Oczywiście żartuję, bo te pierwsze doniesienia dotarły do mnie w ciągu dnia.
Pamiętam, że jakiś czas po katastrofie chyba w “Expressie Wieczornym” ukazał się artykuł o tym, że grzyby są skażone promieniotwórczo. Wybuchła wtedy panika. Rzeczywiście podobno na Opolszczyźnie były takie plamy…
Między innymi prof. Krzysztof Kozak z Instytutu Fizyki Jądrowej badał skażenie grzybów.
To prawda. My jednak podeszliśmy do tego tematu trochę z innej strony. Zastanawialiśmy się, jak wysokie jest promieniowanie i czy rzeczywiście takie grzyby mogą zaszkodzić. Mogłyby, ale gdyby człowiek ich zjadł – o ile dobrze pamiętam – 250 kilogramów. Proszę mi pokazać człowieka, którego wątroba przetrzyma taką ilość grzybów?!
Owszem, było podwyższone promieniowanie. Ale było też pytanie: “W jakim sensie?”. Gdyby to była dawka skoncentrowana, to wtedy mogłoby zaszkodzić. Ile można tych grzybów zjeść? Pół kilograma? Nawet po takiej ilości by panu wątroba wysiadła. Można było spokojnie te grzyby jeść. Wtedy jednak chodziło wielu osobom o podtrzymanie paniki.
A jak wtedy zareagowały media?
W Polsce jakiejś wybitnej reakcji mediów nie było. Mieliśmy wtedy władze, które pilnowały, aby tego za bardzo nie nakręcać. Ale też nie było powodu. Teraz pojawiają się takie opowieści w stylu: “Tak! Wyszedł na pochód pierwszomajowy i z tego powodu mu wypadły włosy!”. Oczywiście coś takiego mogło się zdarzyć, ale nie z powodu Czarnobyla. Były też głosy, że: “Wtedy jak się ludzie opalali, to się bardziej opalali!”. Wierzy pan w takie rzeczy? Bo ja nie!
A czy w swojej pracy dziennikarskiej zrealizował pan program poświęcony wyłącznie awarii w Czarnobylu?
Tak, ale trochę od innej strony. Po prostu zainteresowałem się tym tematem i zrobiłem szereg programów. Zacząłem od nagrania materiałów w Świerku, mówiących o promieniotwórczości, o zasadzie działania elektrowni jądrowej i pracy polskich atomistów.
Potem poznałem doktora Stanisława Latka, który był rzecznikiem Państwowej Agencji Atomistyki. Wszystko przez mojego kolegę, który w 1989 r. na fali społecznego wzburzenia zrobił reportaż o – jak on to nazwał – wysypisku radioaktywnym w Różanie, czyli Krajowym Składowisku Odpadów Radioaktywnych w Różanie. Pojawiły się pogłoski, że to składowisko strasznie szkodzi. Mój kolega pojechał więc tam z kamerą. W wieczornym programie telewizji – dziś byśmy powiedzieli, że w prime time – ukazał się reportaż, w którym ludzie opowiadali, że w Różanie trup ściele się gęsto. W reportażu wypowiadała się lekarka, która stwierdziła: “Tak. Ludzie umierają w Różanie!” Wszyscy wpadli w panikę: “Rany boskie! Tam jest bomba”. Reportaż zobaczył też prezes PAA. Następnego dnia rano wraz ze specjalistami i głównymi dozymetrystami pojechał do Różana. Program był około godz. 20, oni wyruszyli w drogę o godz. 6 rano. Proszę mi powiedzieć, który urząd tak szybko działa?! Dojechali na miejsce i zaczęli pytać ludzi. Nikt nic nie wiedział. Skoro w reportażu mówiono o trupach, to pojechali na cmentarz. Miejscowy grabarz stwierdził, że zbyt wiele pracy to on nie ma – kilka pochówków w roku. Pojechali więc do miejscowej lekarki. Odparła: “Przyszedł do mnie pan redaktor z kamerą i powiedział, żebym powiedziała, że ludzie masowo umierają, to powiedziałam”. Po prostu ręce opadają.
(…) zainteresowałem się tym tematem i zrobiłem szereg programów. Zacząłem od nagrania materiałów w Świerku, mówiących o promieniotwórczości, o zasadzie działania elektrowni jądrowej i pracy polskich atomistów.
Zrobiłem wtedy film o Różanie. Byłem na składowisku odpadów radioaktywnych, na rynku, przy kościele, na cmentarzu i śmietniku miejskim. Chodziłem z ręcznym dozymetrem i mierzyłem miejsce po miejscu. Wie pan co najbardziej promieniowało? Portal kościoła był zbudowany z granitu, więc wskazywał wartości sześć razy wyższe od tych, które zarejestrowałem na składowisku. “Świecił” także głaz na rynku. Głaz jak głaz – był granitowy. Na cmentarzu i składowisku nie było podwyższonego promieniowania. Późniejsze badania epidemiologiczne wskazały, że Różan to jedna z najzdrowszych gmin w Polsce. Najbliższy zakład przemysłowy był 30 kilometrów dalej w Ostrołęce. W Różanie nie było absolutnie niczego, co mogłoby szkodzić. A składowisko? Stałem na samym jego środku, kilka metrów nad zamkniętymi bombami kobaltowymi i mój dozymetr wskazywał dokładnie takie same wartości jak na jakimkolwiek innym zwykłym polu. Pokazałem więc, jak pracuje się z odpadami radioaktywnymi w Różanie.
Zrobiłem też kilka innych filmów i programów. Jeździłem do wielu elektrowni jądrowych. Byłem w Loviisie. Byłem także w elektrowni koło Wiednia, której nigdy nie uruchomiono. Podbuntowani ludzie zaczęli protestować, wobec tego tę konkretną elektrownię zamknięto jeszcze przed otwarciem. Tam wszystko było owinięte folią, zabezpieczone towotem, zakonserwowane. Byłem w niemieckich elektrowniach jądrowych koło Stuttgartu, w Neckarwestheim i Brockdorf, a także we francuskiej elektrowni Tricastin. Starałem się wszystko dokumentować – tak dokładnie, jak to tylko możliwe. Dostałem także materiały od firmy Siemens. Pokazywałem więc ludziom pracę z atomem – to, że wszyscy go używają i nic złego się nie dzieje.
Profesor Strupczewski w rozmowie ze mną wspominał, że w 1991 r. właśnie na wyjeździe z panem w fińskiej Loviisie wypił szklankę wody ze stawu wody chłodzącej, aby udowodnić ludziom, że elektrownia jądrowa jest bezpieczna.
Dokładnie. Ja mam zdjęcia, jak siedziałem na pokrywie reaktora w Loviisie i mówiłem: “Proszę państwa! Mógłbym tu codziennie siedzieć przez osiem godzin, bo tu jest taki poziom promieniowania, że – zgodnie z naszymi normami – pozwala on na normalną pracę”. Siedziałem na pokrywie reaktora i żyję do dzisiaj. Upłynęło od tego wydarzenia prawie 30 lat.
(…) mam zdjęcia, jak siedziałem na pokrywie reaktora w Loviisie i mówiłem: “Proszę państwa! Mógłbym tu codziennie siedzieć przez osiem godzin, bo tu jest taki poziom promieniowania, że – zgodnie z naszymi normami – pozwala on na normalną pracę”. Siedziałem na pokrywie reaktora i żyję do dzisiaj. Upłynęło od tego wydarzenia prawie 30 lat.
Profesor Strupczewski też mówił, że pił tę wodę, a obecnie ma już ponad 80 lat i cieszy się całkiem dobrym zdrowiem.
Ja się najbardziej bałem tego, że on dostanie biegunki, bo przecież ta woda nie była czysta.
W tym sensie, że wprost z jeziora?
Tak. Tam był wylot wody z budynku elektrowni. On podszedł, nabrał do szklanki wodę. Pokazał przed kamerą, że jest czysta i wypił. Mogło się przecież tak zdarzyć, że do tej szklanki zaplącze się jakaś bakteria. Na szczęście nic mu nie było.
No dobrze. Z jednej strony, mamy tę próbę prof. Strupczewskiego i pańskie popularnonaukowe programy telewizyjne, a z drugiej strony, mamy historię sprzed kilku lat, gdy w Gąskach miejscowa ludność postawiła kapliczkę Matki Boskiej z napisem “Broń od atomu”.
Niestety ludzie łatwo dają się napuścić. Poza tym tak łatwiej jest zbudować swoją karierę polityczną, bo to jest ewidentnie polityczne, cyniczne zagranie, jeżeli ludzie protestują przeciwko atomowi, nie wiedząc nic na ten temat.
Był taki moment na początku lat 90. ubiegłego wieku, w którym mieszkańcy okolic Świerku, w którym od lat 50. istnieje ośrodek jądrowy, zaczęli przeciwko niemu protestować. Ja w tamtym czasie współpracowałem z tym ośrodkiem. Dlaczego? Tam po prostu pracowali moi koledzy i znajomi, wśród nich prof. Strupczewski. Bywałem tam tak często, że nawet miałem stałą przepustkę. Pewnego dnia przyjechałem do nich, a oni mówią: “Co my teraz zrobimy? Ludzie protestują. Gdzie my zamkniemy ten Świerk? Schowamy go do kieszeni?” Odparłem, że najlepiej podejść do tego problemu fachowo – tak, jak to się robi w marketingu. Powiedziałem: “Słuchajcie, sprawa jest prosta! Ja zrobię film o Świerku. Zrobimy także dzień otwarty i zaprosimy tutaj ludzi”. Pamiętam, jakie później ze mną boje toczył szef ochrony, że on więcej niż 30 osób nie wpuści.
Niestety ludzie łatwo dają się napuścić. Poza tym tak łatwiej jest zbudować swoją karierę polityczną, bo to jest ewidentnie polityczne, cyniczne zagranie, jeżeli ludzie protestują przeciwko atomowi, nie wiedząc nic na ten temat.
Ogłosiliśmy dzień otwarty w grudniu – tuż przed świętami. Był silny mróz – chyba -20 st. C. Ogłosiliśmy zbiórkę przed Muzeum Narodowym w Warszawie i wysłaliśmy autobus. Myśleliśmy, że może przyjdzie pięć osób, a tam stało około 500. Kierowca autobusu natychmiast zadzwonił do dyrektora i powiedział: “Panie dyrektorze, oni nas zaraz rozszarpią”. Dyrektor więc szybko pościągał innych kierowców z domu. Wsiedli oni do autobusów, pojechali do Warszawy i przywieźli tych ludzi do Świerku.
Poczekalnię urządzono w dużej stołówce. Tylko parę osób miało wejść do budynku reaktora. Jednak wszyscy chcieli zobaczyć reaktor, bo przecież nie po to przyjechali, żeby tego nie zrobić. Myślałem, że ludzie rozdepczą tych wszystkich strażników razem z głównym szefem ochrony.
Film, który nagrałem, został rozesłany do okolicznych szkół i parafii. W pewnym momencie ludzie ze Świerku zgłosili się do proboszcza z informacją, że zapraszają grupy parafialne. I tak ksiądz razem z parafianami przychodził na wycieczkę do Świerku
Specjaliści zrobili pomiary we wszystkich studniach w okolicy. Oni badali wodę, a ja wszystko dokumentowałem. Po około pół roku, bo mniej więcej tyle trwała ta akcja, okazało się, że już nikomu ten Świerk nie przeszkadza. Protesty zostały rozładowane przez prosty przekaz: “Zapraszamy. Zajrzyjcie! Dotknijcie. Tutaj nie ma żadnej tajemnicy!”. Jeden facet na tych dniach otwartych zobaczył komory gorące i zapytał, czy może poruszać manipulatorami. Pokręcił tym i koniec. Tak został oswojony atom.
Protesty zostały rozładowane przez prosty przekaz: “Zapraszamy. Zajrzyjcie! Dotknijcie. Tutaj nie ma żadnej tajemnicy!”. Jeden facet na tych dniach otwartych zobaczył komory gorące i zapytał, czy może poruszać manipulatorami. Pokręcił tym i koniec. Tak został oswojony atom.
Rozumiem, że więc to Pan jest ojcem chrzestnym dni otwartych w Świerku?
Pomysł był mój, ale organizowała dyrekcja. Trochę na wariata i nie wszystko było tak jak trzeba, ale się udało.
Chcę tutaj jeszcze powiedzieć, że w 1993 lub 1994 r. zacząłem robić programy pod nazwą “Cyrk fizyków”. Dwa lub trzy odcinki zrobiliśmy u doktora Jerzego Jarosza na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Potem wymyśliliśmy, że zrobimy odcinek w Świerku. Padło od razu pytanie: “Ale jak to?”. Odparłem: “Tak to! Hala reaktora wygląda jak duży budynek cyrkowy. Obwiesimy go swoimi dekoracjami, a pracownicy przebiorą się za cyrkowców!”. Wszyscy się przebrali. Jak się jeden przebrał, to drugi też chciał. Jeden wziął cylinder, drugi założył frak i wszyscy poprzebierani w śmieszne stroje pokazywaliśmy tajemnice promieniowania przy reaktorze. Wyciągaliśmy nieco m.in. pręty paliwowe i patrzyliśmy czy dozymetry dzwonią. Dzwoniły. Potem pręty wracały do wody. Pokazywaliśmy także izotopy. Mówiliśmy co się z nimi robi i do czego służą. Pokazywaliśmy, że tam nie ma nic strasznego. Oczywiście przy zachowaniu zasad bezpieczeństwa.
W jednym z odcinków programu “Laboratorium XXI wieku”, który był poświęcony energii, mówił pan: “Niewiedza i strach tłumią rozsądek. Dlatego nie mamy jeszcze elektrowni jądrowych”.
Tak.
Czyli cały czas wiedzy w społeczeństwie o tym, czym jest atom, jest wciąż za mało?
Dokładnie.
To co my jako dziennikarze możemy więcej zrobić, aby ten stan zmienić?
Po pierwsze, mówić po ludzku. Powiem więcej – mówić ciekawie. Oczywiście musimy przestrzegać pewnych reguł, ale uważam, że dziennikarz nie musi zawsze mówić ściśle. On przede wszystkim musi mówić ciekawie, a dopiero potem ściśle. Gorzej jest, gdy ta ścisłość przesłania przekaz. Gdy ktoś mówi bardzo ściśle i naukowo, to czasem jest po prostu nudne. Nikt tego nie będzie chciał słuchać. Najpierw więc opowiedzmy ludziom o tym ciekawie. Po drugie, trzeba pokazywać, że nie ma się czego bać. Francja czerpie blisko 75 proc. swojej energii elektrycznej z atomu i tam wszyscy żyją.
Oczywiście musimy przestrzegać pewnych reguł, ale uważam, że dziennikarz nie musi zawsze mówić ściśle. On przede wszystkim musi mówić ciekawie, a dopiero potem ściśle. Gorzej jest, gdy ta ścisłość przesłania przekaz. Gdy ktoś mówi bardzo ściśle i naukowo, to czasem jest po prostu nudne. Nikt tego nie będzie chciał słuchać. Najpierw więc opowiedzmy ludziom o tym ciekawie.
Ukraińcy blisko 50 proc.
Jeśli tam mogą być elektrownie jądrowe, to czego my się boimy? Mówimy wtedy: “No tak, ale Niemcy zamykają elektrownie!”. Niemcy zamknęli elektrownię Greiswald, która miała już sporo lat i nie była nowoczesna. Została zamknięta, bo i tak miała być zamknięta. Jak pan kupuje samochód, to też nie kupuje go pan na 100 lat ale na jakieś 10-15 lat. Niektórzy pewnie i 20-letnimi autami jeżdżą, ale to zależy od szczęścia. Wszystko ma swój kres. 25-letni samochód to już jest zabytek a nie pojazd, którym można codziennie jeździć. Tak samo jest z elektrownią i każdym innym urządzeniem.
Po drugie, musimy pokazywać ludziom tak naprawdę, a nie mimochodem, że przecież przy spalaniu węgla też uwalniamy pewną ilość radionuklidów. Dawno temu prowadziłem program, który nazywał się “Otwarty mikrofon”. Do tego programu każdy mógł przyjść, zadać pytanie i się wypowiedzieć. To był chyba 1991 r. Na fali tego wzmożenia, że elektrownie jądrowe są szkodliwe, powstał temat “Ekologia i atom”. Nagrywaliśmy to w Bytomiu. Pamiętam dokładnie słowa górników, którzy mówili: “Panowie! My się zgadzamy na elektrownię atomową w Bytomiu. Postawcie ją tutaj, ale zabierzcie te wszystkie hałdy. One promieniują dużo więcej niż ten atom. U nas jest dużo więcej chorób. Jak wy postawicie u nas reaktor jądrowy, to my będziemy mieli uzdrowisko!”. Tam nagle byłoby czyste powietrze. Nie byłoby tych wszystkich pyłów. Był pan kiedyś w Loviisie?
Niestety nie.
Loviisa znajduje się około 90 kilometrów na wschód od Helsinek. Poza tym, że szumi tam elektrownia, ale każda elektrownia trochę szumi, nie ma tam dymu, nie ma pyłu, nie ma niczego szkodliwego. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów od elektrowni nie ma żadnego innego przemysłu. Co zrobili sprytni Finowie? Dookoła Loviisy są same ośrodki wypoczynkowe. Finowie przyjeżdżają tam na wypoczynek, bo doskonale wiedzą, że tam jest czyste środowisko. Jeśliby się tam wydzieliło cokolwiek, byłby alarm na całą Finlandię. Loviisa to chyba najbardziej czyste miejsce w całej Europie. Gdybyśmy to pokazywali, to sądzę, że wiele osób by się przekonało.
Pamiętam dokładnie słowa górników, którzy mówili: “Panowie! My się zgadzamy na elektrownię atomową w Bytomiu. Postawcie ją tutaj, ale zabierzcie te wszystkie hałdy. One promieniują dużo więcej niż ten atom. U nas jest dużo więcej chorób. Jak wy postawicie u nas reaktor jądrowy, to my będziemy mieli uzdrowisko!”. Tam nagle byłoby czyste powietrze. Nie byłoby tych wszystkich pyłów.
A czy jest jakikolwiek argument ze strony organizacji ekologicznych, który mógłby Pana przekonać do tego, że akurat w tym aspekcie mają rację?
Mnie nie. Byłem bowiem nawet w przechowalnikach wypalonego paliwa jądrowego. W Szwecji w skałach granitowych wybudowano takie specjalne miejsce. Specjalną pochylnią zjeżdża się tam na głębokość około 600 metrów. Proszę sobie wyobrazić pochylnię, którą zjeżdża normalny, taki pełnowymiarowy autokar z zainteresowanymi dziennikarzami. W tej granitowej skale, gdzie wiadomo, że nie ma żadnych przecieków, zostały wydrążone specjalne otwory o średnicy około 1,5 metra i głębokości 6-8 metrów. Te otwory są oczywiście obetonowane, aby przez przypadek coś tam nie przeciekło. I do tych otworów wkłada się pojemniki, zakłada się na otwory betonowe czapy i tyle. Aby tam coś stało się złego, to chyba by musiał spaść jakiś bolid.
Co Szwedzi robią z tym wypalonym paliwem jądrowym? Skoro ma to tam leżeć 10 tysięcy lat, to niech sobie leży. Skała jest nieruchoma od co najmniej kilku milionów lat i jeszcze się nie ruszyła, więc postoi jeszcze jakiś czas.
Porównajmy teraz elektrownie. Kiedyś nauczył mnie tego prof. Strupczewski, któremu bardzo wiele zawdzięczam. To jeden z najmądrzejszych ludzi, jakich znam. Poza tym jest takim fighterem, który spala się w tych wszystkich ostrych dyskusjach.
Prof. Strupczewski powiedział mi bardzo prosty przykład. Kiedy jest awaria w elektrowni węglowej? Jest wtedy, kiedy w jej okolicach schną lasy od nadmiaru wypuszczonego dwutlenku siarki. A kiedy jest awaria w elektrowni jądrowej? Jest wtedy, kiedy teoretycznie poziom promieniowania jest taki, że mógłby uszkodzić żywe komórki. Ale…Teraz od tego odlicza się 10 tysięcy razy mniej i to jest właśnie poziom awaryjny. Mamy więc porównanie – tu ginie wszystko, a tu mogłaby zginąć jedna komórka, a od tego stanu odlicza się 10 tys. razy mniej i mamy poziom awaryjny.
Kiedy jest awaria w elektrowni węglowej? Jest wtedy, kiedy w jej okolicach schną lasy od nadmiaru wypuszczonego dwutlenku siarki. A kiedy jest awaria w elektrowni jądrowej? Jest wtedy, kiedy teoretycznie poziom promieniowania jest taki, że mógłby uszkodzić żywe komórki. Ale…Teraz od tego odlicza się 10 tysięcy razy mniej i to jest właśnie poziom awaryjny.
Oczywiście w każdej elektrowni zdarzają się wypadki. W elektrowni klasycznej to może być wybuch kotła i wtedy giną ludzie. A kiedy jest awaria w elektrowni jądrowej? Byliśmy kiedyś w jednej z elektrowni jądrowych. Była wtedy z nami bardzo znana pani redaktor Iwona Jacyna, która schodząc ze schodów potknęła się na ostatnim stopniu. Przyjechała karetka. Był lekarz. Co więcej, dyrekcja elektrowni musiała zgłosić to zdarzenie do Wiednia. Był to bowiem incydent w elektrowni jądrowej. Pani potknęła się na ostatnim stopniu. Na szczęście niczego sobie nie złamała, ani się nie skaleczyła. I to zostało zgłoszone do Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, choć nie miało żadnego związku z atomem. Wymogi w stosunku do elektrowni jądrowej są tak niebotyczne. Dla porównania byłem w paru elektrowniach węglowych. Szkoda mówić.
O atomie powinniśmy opowiadać co tydzień, bo ciągle są nowi widzowie, czytelnicy i słuchacze. Co tydzień powinien być kolejny program telewizyjny, radiowy albo tekst na pana blogu. Co tydzień przypominany. Co tydzień powinniśmy szkolić. Jechać do Gąsek, do Żarnowca i do Świerku, i pokazywać, na czym to polega.
Największym demonem jest więc niewiedza. Ale to na poziomie wyobraźni społeczeństwa. A na poziomie polityki? Władze, z jednej strony, mówią, że ponad połowa Polaków jest za budową elektrowni jądrowej…
A z drugiej strony, mówią: “Nie mówmy teraz o tej elektrowni jądrowej” i wespół z jakimiś tam organizacjami ekologicznymi doprowadzają do stanu, że ludzie znów są przeciw. Wtedy jest święty spokój. Świetny pomysł.
To kwestia wzięcia odpowiedzialności.
Politycy są emanacją społeczeństwa. Jeśli społeczeństwo nie ma wiedzy, to i politycy jej nie mają. Politycy z różnych opcji. Gorzej, że nie chcą się uczyć.
Politycy są emanacją społeczeństwa. Jeśli społeczeństwo nie ma wiedzy, to i politycy jej nie mają. Politycy z różnych opcji. Gorzej, że nie chcą się uczyć.
I tym politycznym, smutnym akcentem dziękuję za rozmowę.
Dziękuję uprzejmie.
Wiktor Niedzicki – dziennikarz radiowy i telewizyjny, popularyzator osiągnięć polskich naukowców, wykładowca akademicki na Politechnice Warszawskiej i trener sztuki prezentacji.
W Polskim Radiu zrealizował kilkaset audycji popularnonaukowch. W latach 1984-2010 pracował w Telewizji Polskiej, gdzie zrealizował ponad 900 programów, m.in. „Laboratorium”, „Nobel dla Polaka’, 'Kuchnia”, „Od kuchni…”, „Cyrk fizyków’, „W świecie nauki’, „Dzień nauki…” i wiele innych. Autor wielu publikacji w tym m.in. „Sztuki prezentacji w nauce, biznesie, polityce” i serii broszurek dla dzieci „Laboratorium Wiktora”.
Jego najnowsze działania można obserwować na Facebooku na fanpage’u „Wiktor Niedzicki o polskiej nauce”.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Krzysztof Kozak: lekcja z Czarnobyla zwiększyła bezpieczeństwo kraju
PRZECZYTAJ TAKŻE: Andrzej Strupczewski: Jak przekonać ludzi do atomu? Trzeba zbudować pierwszą elektrownię jądrową