„Termachiwka, Krasjatycze, Dubowa… most coraz bliżej. Stresu tym razem nie ma, bo jedziemy w charakterze osób towarzyszących. W skrócie – odwozimy kolegę do samej granicy Zony. Ostatni zakręt, ostatnia prosta, pojawiają się betonowe zapory. Kierowca gasi silnik i obiecuje poczekać, a nasza czwórka idzie na najkrótszy w życiu nielegal”- pisze stalker Stanisław w swojej kolejnej opowieści o nielegalnej wyprawie do Zony.
Na miejsce, w którym mamy się pożegnać, wybraliśmy opuszczony przystanek autobusowy we wsi Martynowicze. Księżyc jest w nowiu – ledwie widzimy swoje twarze, ale w końcu po naszej lewej stronie zaczyna majaczyć zadaszona budowla. W ruch idzie rum, a ponieważ wśród nas mamy też jubilatkę (którą mieliście okazję poznać we wcześniejszych historiach), każdy musi wypić przynajmniej po kolejce. Odśpiewaliśmy szeptem okolicznościowe „Sto lat” i już mieliśmy ruszać z powrotem, kiedy to narastające we mnie pragnienie i pewnego rodzaju tęsknota zwyciężyła i przemówiła tymi słowy: „Pierdolę, idę z Bartkiem”.
– No chyba sobie żartujesz?! Przecież ustaliliśmy, że ostatecznie nigdzie dalej nie idziemy !- odezwały się głosy moich współodprowadzaczy. Wiedziałem, że innej opcji nie ma – że muszę to zrobić, że mnie to czarnobylskie uzależnienie za chwilę rozerwie. Wiedziałem również, że na nadchodzący, ostatni dzień legalnej wycieczki, na której właśnie byłem zaplanowane jest zwiedzanie wsi, w której miałem spędzić następną noc.
Ponieważ przed wyjazdem ustaliliśmy, że na żaden nielegal nie idziemy, nikt z nas nie był przygotowany na parunastokilometrową podróż. Dlatego kilka osób było zawiedzionych moim pomysłem i dając mi mocno do zrozumienia, że też chciałyby pójść, próbowało odwieźć mnie od tego szalonego pomysłu. Wypiliśmy jeszcze jeden kieliszek, a Bartek, którego to właśnie odprowadzaliśmy, wzniósł toast „za wolną wolę!”, co już całkowicie umocniło mnie w przekonaniu, że nie zawrócę.
Pożegnaliśmy się w nie najlepszej atmosferze (która na szczęście następnego dnia szybko uległa poprawie) i targany myślami, czy na pewno postąpiłem właściwie i czy przypadkiem właśnie nie zniszczyłem znajomej jej dnia urodzin ruszyłem z Bartkiem w głąb Zony.
Nigdy nie wiedziałem, że przyjdzie mi iść przez Strefę ubrany jedynie w kurtkę i spodnie Novarki – konsorcjum budującego nowy sarkofag nad zniszczonym reaktorem Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. W kieszeni miałem tylko półlitrową butelkę Coca-Coli i licznik Geigera. Na szyi natomiast paszport, dozymetr i elektroniczny bilet wstępu do Strefy (jak wspominałem – byłem właśnie przed ostatnim dniem czterodniowej legalnej wycieczki do Strefy).
To czego się obawiałem, czyli chłód, szybko minęło. Zmęczenia nie czułem, co więcej – nawet nie wypadało go czuć, kiedy obok miało się stalkera z 17-kilogramowym plecakiem, a ty – wesoło bez żadnego ciężaru przemierzałeś kolejne kilometry Zony.
Po kolejnych kwadransach rozmów i dyskusji na wszystkie możliwe tematy i wypaleniu kolejnych papierosów podczas postojów weszliśmy do wsi Dąbrowa, by ominąć KPP. Zaśmiałem się – za kilkanaście godzin miałem przejeżdżać tędy legalnie, żeby pierwszy raz zobaczyć jak wygląda ów posterunek od środka.
Niewyspanie i księżyc w nowiu, czyli jego brak sprawiły, że raz za razem wbijaliśmy sobie w oczy gałęzie lub stawaliśmy na czymś co wydało dźwięk słyszany w promieniu kilkuset metrów. Dotarło do mnie, że opcja pójścia z Bartkiem ma jeszcze jeden plus – zanim przyjedzie moja legalna wycieczka – zdążę się porządnie wyspać.
Po ominięciu KPP został nam tylko jeden newralgiczny punkt – PUSO Dąbrowa (Punkt dekontaminacji pojazdów), gdzie z reguły z szosy widoczne są zapalone reflektory, ale na tym cała „straszność” tego miejsca się kończy. Tym razem przywitało nas ujadanie psów, więc wyposażeni w kije-odstraszacze, przygotowani na konfrontacje z bestiami… ominęliśmy PUSO i zostawiliśmy ujadanie za sobą.
Powoli zaczynało świtać. Piaszczysta ścieżynka doprowadziła nas do tamy, gdzie pozwoliliśmy sobie na krótki postój i uraczenie się piwem. Mój kompan rozpalił ognisko (jest w tym mistrzem), a ja na kilka chwil przysnąłem. Mimo że do wschodu słońca zostało niewiele, znużenie jednak zwyciężyło. Kosztem zobaczenia najpiękniejszego widoku w Zonie zdecydowaliśmy ruszyć w dalszą drogę, by zyskać te kilkanaście minut snu więcej, zanim obudzi nas legalna wycieczka.
Cała wieś była usłana śladami bytujących tu krów i nie mam na myśli śladów racic. W końcu, omijając slalomem owe ślady, trafiliśmy do pokrytej zieloną farbą chaty. W środku wbrew naszym złym przeczuciom okazało się być stosunkowo ciepło, więc porzuciliśmy pomysł rozpalania w piecu. Złączyliśmy dwa materace w jedno łóżko, przykryliśmy je brezentem i opatulając się szerokim śpiworem jak kołdrą, zasnęliśmy.
„Oj, stalker, stalker! Czy nie zastanowiłeś się choć na chwilę, jakie to mogło mieć dla mnie konsekwencje” – obudził mnie rano znajomy głos, z którego to właścicielem miałem za kilka godzin przekraczać legalnie KPP. Przeprosiłem najładniej jak potrafiłem, przewodnik okazał się wyrozumiały i podając mi do ręki kieliszek samogonu wzniósł toast za solenizantkę.
Więcej opowieści Stanisława na stronie internetowej opowiescistalkera.blogspot.com.
“Widok spadających gwiazd będzie jednym z piękniejszych widoków w moim życiu”