Licznik Geigera

„Odmówiłem »Wieczny odpoczynek« i wróciłem do mojego majdanu”

Fot. Staszek (stalker)
Fot. Staszek (stalker)

„Dochodzę do drogi, patrzę w lewo, w prawo, jeszcze raz w lewo – nic nie jedzie, można jechać. Po kilometrze monotonnej jazdy, z nudów zaczynam gadać do siebie mniej lub bardziej ciekawe rzeczy. Postanawiam opowiedzieć widzom historię awarii w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej im. Włodzimierza Ilicza Lenina, jednak nie zdążyłem nawet dokończyć pełnej nazwy elektrowni, bo po swojej lewej stronie zauważyłem ścieżkę, a na jej końcu cmentarz. Zawsze to ciekawie jest odwiedzić takie miejsce, więc niewiele myśląc zszedłem z roweru i poszedłem w kierunku grobów. Niektóre z nich były w bardzo dobrym stanie – widocznie regularnie odwiedzane przez bliskich zmarłego” – pisze na swoim blogu Stanisław, stalker z Polski. Oto kolejny fragment jego tekstu ze strony opowiescistalkera.blogspot.com.

21 sierpnia ok. 8 rano.

Otwieram oczy – jest już jasno. Patrzę na zegarek, jednak nic nie zauważam, bo zegarka nie posiadam. Wyjmuję z kieszeni telefon, jednak orientuje się, ze nic mi to nie da, bo wyświetlana godzina jest – prosto mówiąc – losowa. Wychodzę ze śpiwora, patrzę przez okno – jak pięknie! Zupełnie inna Strefa niż ta nocą. Dookoła, między drzewami daje się zauważyć sąsiednie gospodarstwa. Zakładam roboczo, że musi być koło 8 rano (okazało się póżniej, że była 7: 50, więc niewiele się pomyliłem) i wychodzę z mojego już (przejętego przez zasiedzenie) domku.

Na zewnątrz wygląda to jeszcze ładniej. Patrzę od razu, czy rower stoi na swoim miejscu – stoi. Wracam coś zjeść, jednak emocje tłumią głód na tyle, że na śniadanie wystarczają mi kuloodporne Suchary Specjalne SU-2 (kocham tą nazwę) z racji żywnościowej. Starając się nie połamać sobie zębów przeżuwam kilka i nie marnując czasu ruszam w dalszą podróż, wcześniej jeszcze, wiedziony ciekawością mierząc poziom promieniowania. W normie.

Dochodzę do drogi, patrzę w lewo, w prawo, jeszcze raz w lewo – nic nie jedzie, można jechać. Po kilometrze monotonnej jazdy, z nudów zaczynam gadać do siebie (do kamery) mniej lub bardziej ciekawe rzeczy. Postanawiam opowiedzieć widzom (w liczbie 0) historię awarii w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej im. Włodzimierza Ilicza Lenina, jednak nie zdążyłem nawet dokończyć pełnej nazwy elektrowni, bo po swojej lewej stronie zauważyłem ścieżkę, a na jej końcu cmentarz. Zawsze to ciekawie jest odwiedzić takie miejsce, więc niewiele myśląc zszedłem z roweru i poszedłem w kierunku grobów. Niektóre z nich były w bardzo dobrym stanie – widocznie regularnie odwiedzane przez bliskich zmarłego. Odmówiłem „Wieczny odpoczynek”, wróciłem się do mojego majdanu i kontynuowałem jazdę.

Z jazdy wyrwał mnie dźwięk spadających przedmiotów, odwróciłem się i zauważyłem na asfalcie za sobą całą zawartość jednej z kieszeni plecaka. Na szczęście były to tylko baterie oraz prowizoryczna apteczka. Korzystając z okazji, że stoję (choć trzeba wiedzieć, że za dnia w ogóle nie czuje się strachu i jedzie się jak przez każdy inny las) wyjąłem telefon, włączyłem mapy i… pffff…. od dwóch kilometrów jadę w złą stronę. Gdybym nie sprawdził swojej pozycji, dojechałbym prawdopodobnie do mostu, którym przekraczałem granicę Zony.

Zakląłem pod nosem, zawróciłem i upewniając się, że na sto procent jadę w dobrym kierunku kontynuowałem opowiadanie historii Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej im. Włodzimierza Ilicza Lenina. Po dłuższym odcinku mało emocjonującej jazdy dojechałem do wioski Stara R. i wyjeżdżając z lasu wjechałem na most. Znalazłem się na zapierającej dech w piersi polanie. Dookoła widać było tylko łąki i gdzieniegdzie opuszczone gospodarstwa, pode mną zaś szemrała rzeka Ilja. Wyglądało to zjawiskowo, zupełnie odmiennie od strasznej, nocnej wersji Strefy.

Tutaj odzywa się największy plus wędrowania samemu. Możesz marnować ile chcesz czasu na cokolwiek masz ochotę. Widzisz, że obok ciebie lata trzmiel nad jakimś dmuchawcem? Podchodzisz i gapisz się na to 15 minut nie mając nad sobą nikogo, kto patrząc na ciebie jak na idiotę, ciągle cię pogania.

Dokładnie tak samo robię, wchodzę w pobliskie pola i obserwuję przyrodę, przy okazji eksplorując pobliskie zabudowania i mierząc poziom promieniowania. Wiedząc, że nie mam pojęcia, która jest godzina, uznaję, że lepszym pomysłem będzie pojechać dalej. A właściwie pójść, bo mapa nieubłaganie pokazuje, że jeśli nie chcę wjechać na Białoruś, do której mam już tylko 10 km, muszę wejść w las. Tradycyjnie – to, co na papierowych mapach, Wikimapii, czy nawet na mapie Google jest widoczne jako leśna ścieżka, w rzeczywistości jest zupełnie zarośniętym traktem. O tym, że ktoś kiedyś tamtędy się poruszał, przypominają jedynie słupy wysokiego napięcia wyrastające gdzieniegdzie z trawy, ledwo widoczne między drzewami.

Wiem tylko tyle, że muszę dostać się do widocznej na zdjęciach satelitatnych leśnej przecinki przeciwpożarowej. Od tej jednak dzielą mnie jakieś 2 km w linii prostej. Słowo klucz – linia prosta.

Idąc przez las, nie mając żadnej ścieżki, a do dyspozycji tylko GPS lub kompas idziesz po prostu prostą linią, jedynie starając się omijać tylko większe zarośla, co przez dłuższy czas nie było skomplikowane, bo drzewa sadzone były, jak wzdłuż linijki. Czasami jednak trzeba było się mocno nagimnastykować, żeby przejść przez gęste krzaczory, do tego równocześnie prowadząc rower i mając kilkanaście kilogramów na plecach.

Oczywiście jest to rezerwat przyrody tzw. Czarnobylska Puszcza, więc co chwila trafiałem na kopczyki żołędzi, oznaczające, że właśnie znalazłem się na rykowisku dzików. Ich właścicieli na szczęście nie spotkałem.

Po drodze odparzając sobie stopy, dotarłem do przecinki. Nie tego się spodziewałem. Przecinka przeciwpożarowa, w zasadzie przyczyniłaby się do jego szybszego rozprzestrzenienia. Cała była, bowiem zarośnięta niskimi iglakami. Plus jednak był taki, że jej obrzeża, czyli las idealnie wyznaczały kierunek marszu. Zrobiłem sobie krótką przerwę na posiłek – tradycyjnie jakiś batonik, suchar, trochę Coli i ruszyłem dalej.

Teren Strefy wydawał mi się zawsze ekstremalnie nizinny, bez przewyższeń, a tutaj – co chwila jakieś wzniesienia. Nie kryjąc zdziwienia wsiadłem na rower, zabuksowałem się w piasku i zacząłem iść. Dochodząc do końca duktu znalazłem się na rozwidleniu. Faktycznie – na mapie dało się gdzieniegdzie zauważyć niewyraźne kontury wijące się między drzewami i prowadzące prosto do wioski Łubjanka, w której planowałem dłuższy postój, czy nawet krótką drzemkę.

Wybrałem tę trasę i choć ścieżka była cała pokryta piaskiem, co skutecznie uniemożliwiało jazdę, widać było na niej ślady opon świadczące o tym, że czasami ktoś z niej korzysta. Po chwili przypomniałem sobie, że kilka miesięcy temu miały tutaj miejsce największe od lat pożary, więc z pewnością musiał tędy przejeżdżać ciężki wóz strażacki. Droga po pewnym czasie przeszła w szuter, mogłem w końcu pierwszy raz od kilku godzin wejść na rower i przejechać na nim dłuższy odcinek. W końcu, mijając składowane ze ścinki drewno (pierwsza oznaka cywilizacji od dłuższego czasu) wyjechałem z lasu prosto na rozległą polanę. Nagle, w mojej głowie pojawiła się myśl, kojarząca sobie nazwę Łubjanka, z niedawnymi pożarami.

Jadąc wzdłuż granicy puszczy rzuciły mi się w oczy osmalone podstawy drzew, a dojeżdżając do wioski, zastał mnie smutny widok. Aż po widoczny z daleka las ciągnęły się jedynie zgliszcza spalonych domów i wystające gdzieniegdzie z ziemi murowane kominy. Będąc już zupełnie wycieńczony wędrówką i wysokimi temperaturami (lato 2015 było wyjątkowo gorące) dochodzącymi do 40 stopni w cieniu zauważyłem na horyzoncie majaczącą samotnie murowaną chałupę. Nie wiem jakim cudem, ale cały teren okalający ten dom był spalony, nawet bramka i płotek ogradzający to gospodarstwo były doszczętnie zwęglone. Sam dom natomiast przetrwał nietknięty przez płomienie. Wszedłem do środka i od razu uderzył mnie przyjemny chłód.

Wiedziałem, że tym razem muszę się porządnie najeść. Wyciągnąłem rację żywnościową, a z niej danie główne – kurczak z ryżem i warzywami. Wrzuciłem całość do podgrzewacza chemicznego, zalałem wodą, poczekałem 5 minut, otworzyłem i… niebo w ziemi! Smakowało to jak obiad w najlepszej, znanej mi restauracji. Po skończonym posiłku, podłączyłem sprzęt do powerbanków i wyszedłem na zewnątrz poopalać się oraz zapalić papierosa, uważając przy tym, żeby nie narazić wioski na kolejny pożar.

Kolejny odcinek miałem jechać już na szczęście asfaltem, prowadzącym prosto pod elektrownię, stąd koniecznie musiałem to zrobić pod osłoną nocy. Wiedziałem, że mam jeszcze pół dnia czekania do zmroku. Nudząc się niemiłosiernie, bez zasięgu, bez internetu, bez żadnej książki, po wypaleniu 5 papierosów, wróciłem do mieszkania i poszedłem się zdrzemnąć. Próbując zasnąć, usłyszałem przejeżdżający kilkadziesiąt metrów od chatki samochód. Szczególnie się tym faktem nie przejmując, gdy jego dźwięk już ucichł, zasnąłem.

Obudziłem się zmarznięty. Wyszedłem na zewnątrz, gdzie wciąż było ciepło i jasno, choć minęło dobre 5 godzin. Nie mając niczego ciekawszego do roboty postanowiłem poeksplorować pobliskie tereny. Mijając kolejne spalone domy do moich uszu dotarły z oddali czyjeś dość donośne głosy. Kucnąłem, chowając się za osmalonym drzewem i usłyszałem wesołą muzykę przerywaną głośnymi śmiechami.

No to zajebiście… – pomyślałem.

Cały wpis do przeczytania na stronie internetowej opowiescistalkera.blogspot.com.

„Przynajmniej będziecie mieli nagraną moją śmierć”