Licznik Geigera

Armin Kurasz: Czarnobyl jest na swój sposób pięknym miejscem

Armin Kurasz / Fot. Filip Chlebda, TVN Turbo
Armin Kurasz / Fot. Filip Chlebda, TVN Turbo

– Znamy Czarnobyl jako miejsce, z którego przesiedlono 116 tysięcy osób, ale mało wiemy o tym, że nigdy nie był on naprawdę opuszczony. Około 300 tysięcy ludzi zaangażowano w walkę z następstwami katastrofy. To oni są bohaterami „Powrotu do Czarnobyla” – tak o swoim najnowszym filmie, który będzie miał premierę 19 marca na antenie TVN Turbo, opowiada reżyser Armin Kurasz. Jak zaznacza w rozmowie z Licznikiem Geigera, największe wrażenie zrobiło na nim spotkanie z Aleksiejem Moskalenką, który po awarii pełnił obowiązki komendanta Prypeci i naczelnika ochrony: „Policjant, który z kilkoma osobami zostaje po awarii sam w opuszczonym mieście i musi zderzyć się z problemami, z którymi nikt na świecie nigdy wcześniej nie miał do czynienia. Jego rodzina musi wyjechać, jemu lekarze dają maksymalnie 5 lat życia, ale dostaje zadanie zabezpieczenia opuszczonej Prypeci. To byłby dobry temat nawet na film fabularny.”

Tomasz Róg: Już 19 marca na antenie TVN Turbo odbędzie się premiera Pana drugiego filmu o Strefie Wykluczenia pt. „Powrót do Czarnobyla”. Skąd pomysł na powrót do Zony?

Armin Kurasz: Już po pierwszej wizycie w Czarnobylu byłem przekonany, że to miejsce jest źródłem tematów na wiele filmów. Powstały już zresztą setki filmów na ten temat, ale do tej pory nie udało się go wyczerpać. Od czasu, kiedy zaczęliśmy pracować nad „Czarnobyl. Wstęp Wzbroniony”, udało się zebrać mnóstwo materiałów i nawiązać sporo kontaktów. Szkoda było zmarnować taki potencjał.

Podczas naszej pierwszej rozmowy wspominał Pan o tym, że jadąc po raz pierwszy do Zony „spodziewał się księżycowego krajobrazu, ludzi w kombinezonach, olbrzymiego promieniowania i zmutowanych zwierząt”, a nic takiego nie znalazło potwierdzenia w rzeczywistości. Co czuje człowiek – reżyser, który wraca do owianego jednak złą sławą miejsca już z konkretnym planem: „Jeden film to było za mało, teraz pora na drugi”? Jak zmieniła się Pana perspektywa spojrzenia na Zonę?

Pierwszy dokument z Czarnobyla jest bardziej emocjonalną opowieścią o wyprawie do mitycznego miejsca i zderzeniu powszechnie panujących wyobrażeń z rzeczywistością. Od naszej pierwszej wizyty minęło już trochę czasu i byliśmy w strefie wiele razy. Kiedy zajmujesz się jakimś tematem przez długi czas, emocje odchodzą na dalszy plan. Zaczynasz odnajdować szczegóły, analizować rzeczy, na które wcześniej nie zwracałeś uwagi. Taki jest właśnie nasz kolejny dokument z Czarnobyla.

Od czasu, kiedy zaczęliśmy pracować nad „Czarnobyl. Wstęp Wzbroniony”, udało się zebrać mnóstwo materiałów i nawiązać sporo kontaktów. Szkoda było zmarnować taki potencjał.

Pierwszy Pana film o Zonie był konkretną próbą odmitologizowania tego miejsca. Czy to się udało? Jak na „Czarnobyl. Wstęp wzbroniony” zareagowali widzowie i krytycy?

Dostałem mnóstwo pozytywnych recenzji. Jednak, jak to zwykle bywa, były też głosy krytyczne. Nawet takie, że oszukujemy ludzi mówiąc, że w Czarnobylu jest bezpiecznie albo że film jest rosyjską propagandą. Te głosy są jednak kolejnym dowodem na to, jak ludzie mało wiedzą o strefie i jak potrzebne są produkcje na ten temat. Bardzo się cieszę, że podczas każdej emisji dokument notował bardzo wysokie wyniki oglądalności i został doceniony na światowych festiwalach filmowych.

A czym dla Pana jest „Powrót do Czarnobyla”?

„Powrót do Czarnobyla” ma dwa znaczenia. Pierwsze, to po prostu sugestia, że jest to nasza kolejna wyprawa do tego miejsca. Drugie, to historia ludzi, którzy po katastrofie zostali zaangażowani w usuwanie skutków awarii i zabezpieczenie strefy. Znamy Czarnobyl jako miejsce, z którego przesiedlono 116 tysięcy osób, ale mało wiemy o tym, że nigdy nie był on naprawdę opuszczony. Około 300 tysięcy ludzi zaangażowano w walkę z następstwami katastrofy. To oni są bohaterami „Powrotu do Czarnobyla”.

W „Powrocie do Czarnobyla” chyba właśnie największe wrażenie zrobił na mnie fakt, że punkt ciężkości filmu został przeniesiony z historii miejsca na historie wymienionych z imienia i nazwiska bohaterów – pracowników elektrowni, ratowników i likwidatorów skutków awarii i budowniczych pierwszego sarkofagu. Czy ciężko było namówić ich do zwierzeń przed kamerą?

Po pierwsze trudno o autentycznych bohaterów. Minęło już ponad 30 lat i trudno jest zweryfikować, co dana osoba rzeczywiście robiła w czasie awarii. W strefie można spotkać osoby, które opowiadają różne historie o katastrofie, chociaż kiedy się wydarzyła, byli zupełnie gdzie indziej. Drugim problemem jest spore zainteresowanie mediów. Przez to, że przez strefę przewinęły się już setki ekip filmowych, ludzie niechętnie udzielają kolejnych wywiadów. Nam w namawianiu bohaterów do wywiadów bardzo pomógł Siergiej Akulinin, który pokazywał im nasz pierwszy dokument z Czarnobyla i zapewniał, że rzetelnie podejdziemy do tematu.

„Powrót do Czarnobyla” ma dwa znaczenia. Pierwsze, to po prostu sugestia, że jest to nasza kolejna wyprawa do tego miejsca. Drugie, to historia ludzi, którzy po katastrofie zostali zaangażowani w usuwanie skutków awarii i zabezpieczenie strefy.

Udało się Panu dotrzeć m.in. do Aleksieja Moskalenki, który po awarii pełnił obowiązki komendanta Prypeci i naczelnika ochrony, likwidatora skutków awarii Wasilija Markina, Mikołaja Sołowiewa z zespołu służb ratowniczych, czy też Aleksandra Kasztanowa, który woził beton potrzebny do budowy sarkofagu. W ich oczach kręciły się łzy. Która opowieść zrobiła na Panu największe wrażenie?

Zdecydowanie Aleksiej Moskalenko. Policjant, który z kilkoma osobami zostaje po awarii sam w opuszczonym mieście i musi zderzyć się z problemami, z którymi nikt na świecie nigdy wcześniej nie miał do czynienia. Jego rodzina musi wyjechać, jemu lekarze dają maksymalnie 5 lat życia, ale dostaje zadanie zabezpieczenia opuszczonej Prypeci. To byłby dobry temat nawet na film fabularny. Żałuję, że nagrywaliśmy go dopiero ostatniego dnia naszego pobytu w strefie. Gdybym poznał go wcześniej, być może poświęciłbym mu cały film.

Mnie osobiście uderzyła właśnie wypowiedź Aleksieja Moskalenki, który stwierdził, że w chwili awarii znajdował się zaledwie 400 metrów od bloku reaktora numer 4 i w jego ocenie eksplozje były bardzo ciche, głuche. Przyznam, że nigdy wcześniej w filmach poświęconych Czarnobylowi nie spotkałem się z takim stwierdzeniem. Pańska ekipa próbowała jakoś zweryfikować te słowa?

Nie chciałbym rozmawiać o kwestiach naukowych i technicznych. Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie. Ale faktycznie do tej pory – głównie dzięki zachodnim produkcjom dokumentalnym na temat Czarnobyla – ludzie mają wyobrażenie, że awaria przypominała wybuch bomby. Tymczasem większość świadków, z którymi rozmawialiśmy oraz dr Marek Rabiński, który był konsultantem naukowym przy naszym dokumencie, potwierdzają wersję, że nie było żadnego spektakularnego wybuchu a zdjęcia zniszczonej elektrowni, które znamy, zostały zrobione już kilka tygodni po awarii.

„Powrót do Czarnobyla” to także bardzo precyzyjna opowieść o budowie dwóch sarkofagów i wizyta w składowisku odpadów radioaktywnych. Co było trudniejsze do realizacji – uzyskanie zgód od zarządu strefy i elektrowni czy rozmowy z bohaterami, o których przed chwilą wspominaliśmy.

Byliśmy w strefie tuż przed samą operacją nasuwania sarkofagu. To, co się tam działo, to istne szaleństwo – wycofywanie zgód, kontrole, zmienianie zdania. Pod tym względem Czarnobylska Strefa Wykluczenia jest trochę zwariowanym miejscem. Do ostatniego dnia nie byłem pewien co uda nam się sfilmować.

„Czarnobyl. Wstęp wzbroniony” zachwycał świetnymi kadrami z dronów i muzyką. W „Powrocie do Czarnobyla” tego typu elementów jest jeszcze więcej. Rozumiem, że to najlepszy sposób dotarcia do współczesnego widza?

Czarnobyl jest na swój sposób pięknym miejscem. Śmialiśmy się, że operatorzy mieli ułatwione zdanie, bo gdzie nie zwrócili kamery tam wychodziło świetne ujęcie. Czasami sam obrazek niesie więcej emocji niż jakiekolwiek słowa, dlatego sporo jest w filmie miejsc, gdzie gramy samym obrazem i dźwiękiem. Po co komentować zabawki pozostawione przez dzieci w opuszczonym budynku przedszkola? Ten widok mówi sam za siebie.

Tym razem zdecydowaliśmy się pójść jeszcze o krok dalej. Cały film nakręciliśmy i przygotowaliśmy do emisji w rozdzielczości 4K. Co prawda żadna telewizja w Polsce jeszcze nie ma technicznych możliwości emisji w 4K, ale w serwisie player.pl film powinien pojawić się w swoim czasie w pełnej jakości.

Znów przypomnę Pana słowa z naszej pierwszej rozmowy: „W strefie jest tyle ciekawych tematów, że największym wyzwaniem było rezygnowanie z nich. Wielu miejscom takim jak Jupiter czy Oko Moskwy poświęciliśmy kilka minut a bez wątpienia zasługują na osobne filmy”. Możemy mieć nadzieję na to, że jeszcze Pan i pańska ekipa filmowa powrócicie do Czarnobyla?

Na pewno nie prędko. Jest też wiele innych ciekawych miejsc na świecie wartych pokazania.

Cały film nakręciliśmy i przygotowaliśmy do emisji w rozdzielczości 4K.

Zapytam jeszcze o jeden aspekt związany z Pana filmami. Obie produkcje tłumaczą obecny poziom promieniowania jonizującego, a co za tym idzie poziom bezpieczeństwa w Strefie Wykluczenia. Czy często spotyka się Pan z pytaniami i słowami widzów: „Obejrzałem film, i teraz już wiem, że warto pojechać do Czarnobyla”?

To pytanie zadaje w zasadzie każdy. Nawet, jeśli obejrzał uważnie film i taki woli się upewnić i zadać pytanie: „Ale na pewno wam się nic nie stało?”. Dlatego w drugiej części trochę więcej czasu poświęciliśmy tematowi promieniowania i wyjaśnieniu o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi.

Dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę, by film „Powrót do Czarnobyla” został co najmniej tak samo dobrze przyjęty na międzynarodowych przeglądach i konkursach jak „Czarnobyl. Wstęp wzbroniony”. Życzę też powodzenia przy innych pańskich realizacjach.

Dziękuję.


Zobacz trailer filmu „Powrót do Czarnobyla”:

ZOBACZ TAKŻE: Armin Kurasz: ludzie mają złe wyobrażenie o Czarnobylu