Licznik Geigera

Helen Lupekha: Rocznica pracy w Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia

Fot. Archiwum autorki tekstu
Fot. Archiwum autorki tekstu

Dzisiaj, minęły równo dwa lata od momentu, kiedy zaczęłam pracę w Czarnobylu. 7 października 2016 r. odbyła się moja pierwsza i niezależna dwudniowa wyprawa do Strefy Wykluczenia. I prawdopodobnie zapamiętam tę datę na zawszę, choćby dlatego, że podczas mojego pierwszego wyjazdu:

  1. Trzy razy zgubiłam się w Prypeci. Muszę tu oddać hołd mojej twarzy pokerzysty, że nikt tego nie zauważył.
  2. nie pamiętałam ile waży ogromna stacja radarowa Duga, a zapytana przez turystę o wagę, z radością odparłam: „W cholerę”. Tutaj byłam oklaskiwana po raz pierwszy.
  3. Z wielkim trudem mówiłam o zdalnie sterowanych robotach. Dlatego, że zapomniałam, jak wyrażenie „sterowane zdalnie” będzie w języku angielskim.
  4. Pierwszego dnia wieczorem google’owałam wszystko, czego nie wiedziałam, w tym informacji o urządzeniach WWER, aby opowiedzieć o tym dnia drugiego. Wszyscy docenili.
  5. Obeszłam wszystkie dostępne dachy. Wykończyłam grupę. Napiłam się z grupą. Zrozumiałam – to moje.

Nigdy nie miałam nawyku pracy w jednym miejscu przez długi czas. Jeden rok prawdopodobnie był rekordem. Ale nie mogę wyjść z Zony. Jeszcze nie jestem w stanie. Nie ma idealnej pracy i – wierzcie mi – prowadzić ludzi przez 13 godzin dziennie, szperać w opuszczanych budynkach i w tym samym czasie rozmawiać, ciągle opowiadać… ciężkie historie, za każdym razem jakby przechodząc przez czyjeś życie i śmierć. Trzeba być całkowitym wariatem, by to polubić. Ale mi, najwyraźniej, taki układ pasuje.

Podoba mi się papranie się po łokcie w tej pracy. Pobudka o godz. 5 rano. Powrót do domu o godz. 22. Wyjaśnianie trudnych rzeczy prostym językiem. Opowiadanie wypacykowanej lasce, która przyzwyczajona jest do obecności na Instagramie, o wybuchu i pierwszych godzinach po nim tak, by widzieć w jej oczach coś podobnego do zrozumienia i strachu. To nie zawsze się udaje, bo ludzie często zabijają twoje pragnienie, aby wszystko przekazać w locie, ale ważne jest znalezienie właściwego podejścia, podłączenie tej jednej niezbędnej strony i twój głos odbija się echem w martwej ciszy – grupa odłącza się ze wszystkich stron i towarzyszy ci uczucie, że nikt nie oddycha, że jakikolwiek ruch wokół zanikł i powstała próżnia, a jedynym źródłem życia jest twój głos. Wydaje się, że jak na chwilę zamilczysz, wszystko się rozpadnie. Cała odpowiedzialność w tym momencie spoczywa na tobie. Jak ciebie usłyszą, co zapamiętają, co będą myśleć o ludziach, których losy opisujesz? W takich momentach ty nie myślisz, co masz powiedzieć, a historia sama rwie się do ust i wszyscy wiszą nad tobą, aby ją usłyszeć.

Kiedy wszystko wokół dzieje się źle, ja staram się funkcjonować właśnie ze względu na takie chwile. Kiedy w swoim wnętrzu chcesz się położyć na sofie i cicho i spokojnie umrzeć, to pakujesz swój sprzęt i idziesz do pracy. I ludzie przywracają cię do życia. Może być tak, że dziś już prawie nikomu nie jesteś potrzebny, ale oni cię potrzebują. I dobrze.

Dziękuję wszystkim, którzy są zaangażowani w Zonie, którzy mnie uczyli, motywowali, oferowali pracę, chwalili, nie odpuszczali mi i walczyli o mnie. Jest was tak wielu, ale przede wszystkim mam na myśli wszystkich współpracowników mojej pierwszej firmy Chernobylwel.com, którzy uwierzyli w to, że ja mogę to robić, i ludzi z Chernobyl Tour, którzy uwierzyli w to, że ja mogę zrobić jeszcze więcej i tolerują mnie do tej pory. W rzeczywistości ta piękna opowieść o odnalezieniu siebie nie zdarzyła się ze względu na mnie. A dlatego, że jesteście wy.

Helen Lupekha